,, Opowieść Myrnina" Dorastałem ze świadomością, że - TopicsExpress



          

,, Opowieść Myrnina" Dorastałem ze świadomością, że stracę rozum. Moja matka powtarzała to przy każdej okazji. Okazyjnie prowadzano mnie do małej szopy bez okien z drzwiami zamykanymi na kłódkę i przedstawiano mojemu brudnemu, paskudnemu, odzianemu w szmaty ojcu, który drapał ściany swojego więzienia, dopóki jego palce nie krwawiły i nie skomlał jak dziecko w ostrym blasku dziennego światła. Ciągle pamiętam jak tam stałem, patrzyłem na niego, pamiętam mocny gorący ciężar dłoni matki na moim ramieniu, który powstrzymywał mnie przed rzuceniem się albo w jego stronę, albo z dala od niego. Musiałem mieć 5 lat, a może 6. Byłem wystarczająco duży, by wiedzieć żeby nie okazywać oznak rozpaczy czy słabości. W moim domostwie za rozpaczanie dostawało się w twarz tyle razy, aż łzy przestały lecieć. Słabość powodowała coś o wiele gorszego. Nie pamiętam co powiedziała mi przy pierwszej wizycie, ale pamiętam rytułał, który ciągnął się przez lata...marsz w górę drogi, otwieranie łańcuchów, odkładanie ich na bok, wołanie przez drzwi, potem ich otwieranie, by odkryć wewnątrz żałosnego potwora. Kiedy miałem 10 lat, wizyty się skończyły, ale tylko dlatego, że przy ostatniej po otwarciu drzwi ujrzeliśmy ojca martwego, zwiniętego w kłębek w kącie chaty. Wyglądał jak woskowy manekin, pomyślałem albo coś wygrzebanego z bagien, wydobytego po tysiącu latach milczącego zaniedbania. Nie głodował. Skonał z powodu jakiegoś ataku, którego nikt nie uważał za zaskakujący. Został pochowany w pośpiechu, z godziwą ceremonią i kilkoma żałobnikami. Moja matka była na pogrzebie, ale raczej z obowiązku, pomyślałem. Nie mogę powiedzieć, że sam czułem inaczej. Po pogrzebie, wzięła mnie na bok i spojrzała na mnie ostro. Mieliśmy wiele wspólnego, moja matka i ja, ale jej oczy były brązowe, podczas gdy moje bardzo ciemne, niemal czarne nawet w świetle. To odziedziczyłem po ojcu. - Myrnin – powiedziała. – Mam dla ciebie wspaniałą ofertę praktyk. Zamierzam ją przyjąć, to będzie jedna gęba mniej do wykarmienia. Wyjeżdżasz o poranku. Pożegnaj się z siostrami. Moje siostry i ja mieliśmy niewiele wspólnego poza jednym dachem, ale zrobiłem tak jak poleciła, ucałowaliśmy się z chłodną grzecznością i skłamałem o tym, jak będę za nimi tęsknił. W żadnym z tych wypadków nie miałem wyboru… ani z moją rodziną, ani z praktykami. Mojej matce ulżyło, że się ode mnie uwolniła, wiedziałem o tym. Widziałem to w jej twarzy. Nie chodziło tylko o to, że chciała mieć mniej dzieci pod nogami, ale o to, że się mnie lękała. Bała się, że stanę się taki, jak mój ojciec. Ja się tego nie obawiałem. Właściwie bałem się, że będę dużo, dużo gorszy. * * * Rano rozległo się pukanie do drzwi naszej małej chatki na długo przed świtem. Byliśmy wiejskim ludem, przywykłym do wczesnego wstawania, ale to było za wcześnie nawet jak dla nas. Moja matka była śpiąca i burkliwa, kiedy naciągnęła na ramiona koc i poszła sprawdzić któż to taki. Wróciła rozbudzona i więcej niż trochę przestraszona, i usiadła na moim małym łóżku, które było nieco oddzielone od łóżka, w którym spały trzy moje siostry. - Już czas – powiedziała. – Przybyli po ciebie. Zbierz swoje rzeczy. Moje rzeczy ledwie wypełniły mały tobołek, ale ofiarowała mi część sera, parę piętek chleba i trochę cennego wędzonego mięsa. Nie głodowałbym, nawet gdyby mój nowy mistrz zapomniał mnie nakarmić (jak słyszałem, że czasami mu się zdarza). Powstałem bez słowa, założyłem moje skórzane buty do podróży i wełnianą pelerynę. Byliśmy zbyt biedni, by pozwolić sobie na metalowe broszki, więc jak moja matka i siostry, do zapięcia jej użyłem drewnianej klamerki. To była najładniejsza rzecz, jaką miałem – wełniana peleryna, zafarbowana na głęboką zieleń jak las, w którym mieszkaliśmy. Myślę, że to był prezent od mojego ojca w dniu moich narodzin. W drzwiach matka zatrzymała mnie i położyła ręce na moich ramionach. Spojrzałem na nią i ujrzałem w jej pokrytej zmarszczkami, twardej twarzy coś, co mnie zdezorientowało. To był jakby strach i… smutek. Pociągnęła mnie w swoje ramiona i obdarzyła mocnym, niewygodnym uściskiem samych kości i mięśni, po czym odepchnęła z powrotem na długość ramienia. - Rób, co ci karzą, chłopcze – powiedziała i wypchnęła mnie na zewnątrz, w szarawe światło przed świtem, w stronę wysokiej sylwetki na wielkim, ciemnym koniu. Drzwi zatrzasnęły się za mną, odcinając możliwość ucieczki. Nie, żeby schronienie było możliwe z taką rodziną. Stałem w milczeniu, patrząc wysoko, wysoko na zakapturzoną, okrytą ciężką peleryną postać na koniu. W ciemnościach widać było zarys twarzy, lecz niewiele więcej byłem w stanie dostrzec. Koń parsknął mgliście na zimnym powietrzu i drobił w ziemi, jakby niecierpliwił się, by już odejść. - Twoje imię – odezwała się postać. Miał głęboki, kulturalny głos, ale było w nim coś, co mnie przerażało. – Mów, dziecko. - Myrnin, panie - Stare imię – powiedział i wydawało się, że przypadło mu do gustu. – Wspinaj się za mnie. Nie lubię sterczeć na słońcu. To wydawało się dziwne, ponieważ kiedy słońce wzeszło, zniknął chłód; to była znośna pora roku, szanse na śnieg były niewielkie. Zauważyłem, że nosił na dłoniach drogo szyte skórzane rękawice, a jego buty wydawały się ciężkie i grube pod długimi szatami. Byłem świadomy swojego biednego ubioru, cienkich sandałów, które były jedynym obuwiem, jakie posiadałem. Zastanawiałem się dlaczego ktoś taki jak on chciałby kogoś takiego jak ja… wszędzie było pełno biednych ludzi, a dzieci na wzięcie było od groma. Wpatrywałem się w niego przez długą chwilę, niepewny co zrobić. Koń, ostatecznie, był bardzo wysoki, a ja nie. Ponadto, ten koń przyglądał mi się z wyraźną niechęcią. - Dość tego, chodźże – warknął mój nowy mistrz i wyciągnął dłoń w rękawicy. Przyjąłem ją, starając się nie drżeć za bardzo, i zanim byłem w stanie cokolwiek pomyśleć, wciągnął mnie prosto na grzbiet gigantycznej bestii, na bardzo niewygodne miejsce tuż za nim na twardym, skórzanym siodle. Owinąłem wokół niego ramiona, bardziej z czystej paniki niż zaufania, a on chrząknął i powiedział: - Trzymaj się, chłopcze. Będziemy jechać szybko. Zamknąłem oczy i przycisnąłem twarz do jego peleryny, kiedy koń stanął dęba, świat się zakręcił i przechylił, po czym zaczął mknąć szybko, zbyt szybko, zbyt szybko. Mój nowy mistrz nie pachniał jak nikt, kogo znałem; żadnego smrodu zaschniętego potu, jedynie lekki zapach ziemi bił od jego ubrań. Zioła. Pachniał jak słodkie letnie zioła. Nie wiem jak długo jechaliśmy – dni, niemal na pewno; przez większość czasu czułem się schorowany i oszołomiony. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, bym mógł przełknąć wodę lub kęs chleba z mięsem albo zaspokoić co ważniejsze funkcje życiowe… ale mój nowy pan jadał niewiele i jeśli miał jakieś potrzeby fizjologiczne, nie okazywał ich. Zawsze nosił naciągnięty kaptur peleryny. Byłem w stanie dostrzec jedynie krótkie przebłyski jego twarzy. Wyglądał na młodszego bym pomyślał – zaledwie dziesięć lat starszy ode mnie, jeśli w ogóle. Stary, jak głosiły pogłoski, by mieć taką wiedzę. Wszystko mnie bolało, każdy mięsień i kość, aż chciało mi się płakać. Jednak tego nie robiłem. Zaciskałem zęby i wytrzymywałem to nie wydając ani jednego jęku, kiedy jechaliśmy i jechaliśmy, w mgliste, zimne poranki, chłodne wieczory i lodowate, ciemne noce. Nie rozglądałem się po krainie wokół nas, ale nawet ja nie mógłbym nie zauważyć, jak otoczenie zmieniło się z głębokich zieleni lasu w toczące się wolno wzgórza z plamami drzew i zarośli. Nie obchodziło mnie to, prawdę mówiąc; ciężko byłoby się tam ukryć. Rankiem, kiedy mgła zniknęła pod zdecydowanym spojrzeniem słońca, mój mistrz ściągnął wodze i zatrzymaliśmy się u szczytu wzgórza. Poniżej znajdowała się dolina, schludnie podzielona na pola. Na sąsiednim wzgórzu wznosił się ogromny, mroczny zamek z czterema kwadratowymi wieżami w kątach. To była największa rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. W jego ścianach mogło się zmieścić dziesięć moich wsi, a wciąż byłoby miejsce dla gości. Musiałem wydać jakiś okrzyk zachwytu, ponieważ mój mistrz odwrócił głowę, a ja spojrzałem na niego i przez chwilę, tylko chwilę, pomyślałem, że wschód słońca rozjarzył jego oczy czerwienią. Po czym wszystko zniknęło w mgnieniu oka. - Nie jest taki zły – powiedział. – Słyszałem, że masz sprawny umysł. Czeka nas dużo wspólnej nauki, Myrnin. Byłem zbyt obolały i wykończony, by chociaż spróbować rzucić się do biegu, a on nawet nie dał mi na to szansy; ściął konia ostrogami, w dół doliny, a godzinę później znaleźliśmy się na kolejnym wzgórzu, jadąc krętą, wąską drogą do zamku. Tak zaczęły się moje praktyki u Gwiona, pana miejsca, w którym musiałem nauczyć się dziedziny alchemii, magii i tego, co dzisiaj ludzie nazywają nauką. Gwion, nie zdziwi was to, nie był w ogóle człowiekiem, ale wampirem, jednym z najstarszych w tamtych czasach. Jego wiek przekraczał nawet wiek Bishopa, który żelazną ręką rządził wampirami we Francji, dopóki jego córka Amelie sprytnie nie zakończyła jego rządów. Ale to jest opowieść na inny dzień, starczy tego wpatrywania się w lustro. Jestem Myrnin, syn szaleńca, uczeń Gwiona i mistrz niczego. I jestem z tego rad.
Posted on: Mon, 12 Aug 2013 11:44:10 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015