Cykl: STRUKTURA PRZEDMIOTU relikwia wyrwany kawałek drewna - TopicsExpress



          

Cykl: STRUKTURA PRZEDMIOTU relikwia wyrwany kawałek drewna przylega szczelnie do szarości weluru opis jest jednak skąpy w treści i zawiera jedynie apoteozę przedmiotu kompletnego nie uwzględnia części w nim tkwiących i ukrytych forma szczegółu pozostaje nieznana choć rozmyślać można nad strukturą szorstkości drewna uważny badacz ma kłopot z odnalezieniem ukrytych śladów wbitego gwoździa i krwi świętość przedmiotu pozostaje poza przedmiotem powietrze wilgoć i stęchlizna już dawno temu zapadły się w rdzawy osad na ceglanej posadzce świątyni nieoczekiwanie jednak struktura słojów wyrwanego fragmentu układa się w dramatyczny scenariusz zdarzenia cisza jest znamienna i złowrogo oplata drewno prawda szyderczo miesza się z mitologią kronikarze i ewangeliści mają kłopot z wyróżnieniem jej między wierszami słojów wypada więc zaufać nieznanym literom metafizyka wyplata swe sieci pokrętnie i szeleści żłobieniami psalmów i freskami epitafium była to wiosna albo środek lata padał deszcz albo paliło ostre słońce wzgórze narosło rojem męczenników wleczonych w nędznych szatach na świadectwo chwili zamarłej ciszy spadającej kropli łzy potu oblekłego w nieuchronność cierpienia krwi zakrzepłej nim zadano ból sam dramat nie ma jednak wpływu na przebieg liturgii kwas deszczu zmył albo słonce wypaliło odcisk czasu zatarł się krzyk przerażenia zasłanych na Golgotę i nie ma świadków rozrytej ziemi pod wleczoną belką kawałek drewna w muzealnej gablocie poświadcza prawdę albo nieprawdę o ukrzyżowaniu a cierniowy wianek ciągle miota się w rozwichrzonych włosach nagiej historii choć to tylko drewno zastygłe w gablocie milczące i zimne szkłem szyby która je zamyka naiwnie dopomina się słowa okno w nagiej szarości wieczora ćma zwiąże się z drewnem jak ciemna wstążka i warkocz biała rama przyprószy grafitem cienia szerokie biodro parapetu wyżej niknące światło wypełznie jak robak malowany witraż wprawiony do ramy nieporadnie zakołysze odwłokiem owada który w ostatniej konwulsji dopomni się jeszcze by usunąć sprzed oczu widowni obraz egzekucji śmierć ma być jednorazowa i ostateczna z zachowaniem prawa do intymnego rozchylenia kruszących się skrzydeł jeszcze tylko szyba zakołysze zwietrzałym już lękiem drewno wytoczy pluton chichotliwych korników zabrzmi werbel wiatru na rozbitym szkle po chwili… zrozpaczona cisza wyda ostatni brzęk łamiącej się bezradności niepewność wycieknie w prostokąt okna bezwarunkowa dłoń kata będzie silna i pewna zaskrzypi metalowa ręka trąc o nieoliwiony metal martwe skrzydła okna rozchylą się wolno na zewnątrz wypłynie konieczność maleńka duszyczka owada uleci w przestwór jak kolorowy latawiec – zdobywca przeznaczeń i żałoby legenda o drodze droga do doliny wije się miedzy dwiema wypukłościami które jak piersi leżącej młodej kobiety łagodnie i miękko wypiętrzają się w krajobraz na szczytach widocznych z przełęczy tkwią dwie bliźniacze świątynie w których mnisi każdego ranka nucą monotonne pieśni składając potem ręce w modlitwie studzą rytm serca i wygładzają szorstkie myśli potem szlifują biały kamień i uparcie wznoszą dwie wieże pnące się ku niebu pomagają im w tym anioły które od południa do zmierzchu przynoszą złoty piasek na spoiwo dla kamieni trwałych jak niebo pochmurne w czas deszczy i miłosiernych jak deszcz po upalnej suszy cisza jest łaskawa i od początku dnia aż po czas posiłku rozlega się pomiędzy horyzontem a sklepieniem nieba niesie się jak zdrowa woda doliną pełną cienia dając ukojenie i przyjemny chłód wieczorem szarzy i umęczeni mnisi siadają do stołu łamiąc czarny chleb uśmiechają się z wdzięcznością do gwiazd zmierzch jest cierpliwy nie popędza słońca ……………………………………………………………………………. droga do doliny wije się też w drugą stronę symetrycznie jak lustro stojące tam gdzie w innym rytmie wzrasta początek wszystkiego droga wtedy łagodnie opada ku dolinie brzucha a na wypiętrzeniu bioder spaja się z oddechem wędrujący przechodzień z oddalenia widzi takie miejsce gdzie utrudzenie wędrówką nurza się w zagłębieniu pępka z zapachem przejrzystych i chłodnych wód jeziora piechur dąży tam niespiesznie i nabiera siły żeby stanąć wkrótce naprzeciwko na oścież rozwartej diamentowej bramy podbrzusza droga tam nagle zwęża się i prowadzi do wnętrza pełnego tajemnic i skrytego doświadczenia mnisi nie zachodzą tutaj nie trudzą się nawet by zobaczyć dokąd prowadzi ta ścieżka gdzie sklepienie wnętrza zapada się w miękkość ci którzy zechcieli jednak tajemnice posiąść wiedzą że początek wszelkich rzeczy czystych wszelkich spraw największych zaczyna się wewnątrz płodność tej doliny mieści się w czeluści ciemnej i wilgotnej zamieszkałej przez płochą zwierzynę miłości szeleszczące lasy wiedzy i wody nadziei głębokie utrudzony piechur który do doliny dotrze nigdy nie zawraca ………………………………………………………….. ciemność tu pozorna wewnątrz staje się najszczerszym olśnieniem czystości każdy kto tam dotarł dotrwa też do końca jak kamień wrzucony do studni …………………………………………………………… dzisiaj czasem tylko utrudzeni mnisi mówią o niej jak o tajemnej opowieści łamiąc suchy chleb nad sękatym stołem wskazują ogorzałą dłonią na opaczność nieba wewnętrzny spokój protestuję przeciwko opadowi deszczu operującym oparom słońca pod otwartym sklepieniem ciszy łuszczącym się chmurom śniegowym gromom z pstrego dachu formułuję tezę pisemną gdy nagle palec składa się w szczebelek i nieoczekiwanie pęka ściśnięty w międzypalcu kontestacja zamienia się w łamanie argumentu interlokutora zgrzytanie chrobotanie trzaśnięcie nieoczekiwany skrawek ciszy na mapie zaskoczenia maskuje się szuwarem refleksji i przeskakuje w wewnętrze ostatnie słowo należy do osobistego mediatora ten jest nieubłagany i pożera złe nadzieje przytłoczony zmiennością pogody wewnętrzny spokój zamienia się w trawienie i zrzędzi trzewiennym bulgotem kosmos niezakwitły kwiat stroszy kształt barwę zapach teraz światło łamie się jak zakrochmalony papier i jest szorstkie pomimo łagodnego dotyku przemijania dłonie które czują drobiny płynące przez bezmiar są chłodne zmęczone niedoznane światło jest samotne i oddaje pozorną jasność ścianom wilgoć ciszy bezmiar odcienia nieobecnej barwy areału przestrzeni nie wystarcza by nasycić się próżnią pustki otchłanią nieistnienia tu jest ono tam jest ono – chichot ciszy dzieło Stwórcy kaligrafia opuszczenia niezakwitły kwiat zgubi zapach nim powietrze zdoła spęcznieć jak pestka rzucona nieostrożnie w trawę okruchy przedmiotu …wartość przedmiotu… …miarą wartości przedmiotu… …wartość człowieka… …miarą wartości człowieka… …wartość przedmiotu… wartość przedmiotu kryje się w jego wadze objętości tworzywa lub wspomnień w sile przyciągania emocji lub w umowej monecie przemijania wartość przedmiotu bywa natarczywa czasem staje się języczkiem u wagi w rozmowach towarzyskich czasem staje się kartą przetargową w sporach bywa też listkiem figowym miernoty wartość przedmiotu rozciąga się pomiedzy metalicznym brzękiem pocisku a szeleszczącym papierem kapitulacji odpływa w bezmiar przestrzeni albo tonie w otchłani czasu wartość przedmiotu bywa midasowa pyrrusowa czasami jak Hamlet rozrywa słowa słowa słowa w strzępy a potem je scala w corpus delicti języka wartość przedmiotu nierzadko tkwi zatopiona w prawdzie która nie boi się hurkotania kornika ani nie umyka przed dewaluacją ciszy czasem bywa pokryta patyną pozorów ale zawsze tkwi tuż pod kożuchem spróchniałej dębiny napięta jak struna i skora poddać się powolnej muzyce wartość przedmiotu wita się często z chlebem rzadko wyciąga szyję w stronę noża raczej wybiera powolne dzielenie się okruszynami gardzi niepohamowanym i hucznym ucztowaniem jednak czasami kiedy laur jest skłonny spowijać jej skronie skromnie przysiada się w najdalszym kącie przestworza i wyczekuje cichnącego wiatru skłonna jest przybierać podarte łachmany i zamyślona ucieka w najdalsze zakątki kuranty od rana zegar przyklejony do wieży tiktaczy ślimaczo i udaje wyrocznię zagęszcza tłum kurantem i tak też tiktaczą inne zegary innych wież i ich kuranty też w takt kurantów cogodzinnych i dwukwadransowych gdaczą ulice i uliczki i przywarte do nich kamienice i trotuary a tłum zbiesionych przechodniów w spodniach i spódnicach wywleka zwieszone miny jak papier do biur do urzędów do szkół i na uniwersytet do fabryk jak szary papiert kopertowy pakowy i toaletowy pomięty poklejony pocięty poćwierczony zwinięty w ośle ogony a zegar przytwierdzony do wieży znienacka teraz skowycze a kurant ucho kłuje jakby też skowyczeć chciał a w kamienicach urzędnice przywierają do krzeseł i ław swe kraciaste spódnice i ich biodrowy staw a w kawiarniach studenci siedzą śmiertelnie nadęci i przywierają spodnie też… i etcetera w szkołach w fabrykach na skwerach a gdy nadchodzi południe zegar wprost w twarz kościoła bije kuranty na mszę a do wieży dzwonnicy przywiera cisza gotyku wyniosła jak gromnica i jak gromnica goła i tylko słońce półnagie nad kamienicami rozebrane do bielizny z gęstych chmur zagląda chytrze w dachów dziury i tymi dziurami polewa cierpką smołą tych co zostali w kamienicach i tuż przed kamienicami lunapark litości litości – trąbi ławka w parku przytłoczona jesienną farbą brązów i czerwieni w szrości trawy i w szarości ziemi naokół ławki mieni się ślepy blask szczerbatości szkła sczerbatość ma zęby popróchniałe spróchniałość wsiąkającą obok do kory przyszpilony motyl – czarno-biały plakat z lunaparku – wieszczy popisy tresowanych klownów więc będzie niedziela leniwa fanfary fanfary obejdą wkrąg miasto jak wieść nieodzowna i nieustająca w deszczowych kaloszach a uszy już teraz nasłuchują wychylając się poza tynki murów jak śliskie ślimaki cyrk jedzie cyrk jedzie przez miedzę przez miasto! i będzie teraz jesień pełną gębą będzie atrakcja malowana w ciapki zabłyśnie ulica pstrokacizną tanią jarmark lunapark i dziewcząt policzki fanfary fanfary przechodzą przez miasto a koguty pieją godzinę dwunastą! więc wyruszają w zagon poszarpańcy to w kapeluszach i w prymusach szarych czerwone i karmazynowe mordki wkrótce zasadzą pośladkami krzesła wpleceni w alkohol i opary siarki człowiecze kawałki oklaski w dłoniach napęcznieją im uszy powiędną języki widzów zwiną się tubalnie w gwizdy i w świsty i w ćwierkot wtedy wypełźnie spod brezentu cyrku wąż malowany w czarno-białe ciapki przyczai się niedaleko ławki pogmera ogonem w łajdactwach skrywanych rozwinie skrzydła i wypłynie smokiem na trawę i odkorkuje pękatą piersiówkę chyłkiem wpełznie do samego środka i wykorzysta swym gadzim jęzorem do krwi ostatniej a gdy opadnie słońce na horyzont miasto zawinie się jak dywan tani w szarą lunetę co zagląda w księżyc do środka wpełźnie jak do ciemnej nory wąż malowany w czarno-białe ciapki i go zaniosą do innego świata pod inną ławkę co zatrąbi nagle innymi barwami zatrzymanie zegary stanęły pociągi stanęły przeciąg podróżujących wyległ na perony tłumem owadów uwięzionych w kokonach walizek stacja wypełniła się postojem godziny przybywania zatraciły wiarę odjazdy wylały się na obrusy przystacyjnych barów bilety w obie strony przestały mieć zaufanie do konduktorów sterczących obok wagonów wypełzał gwar kobieta przesłaniając oczy wpatrywała się rozsuniętymi palcami w rosnącą galerię oczekujących brodaty mężczyzna podpierał bezdomność kijem odartym ze złudzeń opodal jubilerskiej witryny dziewczyna uczesana w koński ogon stroiła swe wyobrażenie w odbicia sreber i złota blaski klejnotów kleiły się do jej głębokiego dekoltu pod martwą tarczą zegara pielgrzymi przytulali się do umęczonych tobołków drugo i trzecioplanowi bohaterowie przypływali i odpływali niczym plaskikowe rekiny uwięzione w grząskiej zatoce wyobraźni podróż zasypiając przywierała do ławek i krzeseł stawała się nieuchronnie obrazem zastygłym na szorstkim pędzlu i podartym blejtramie powtarzalność droga jest spętrzona jak barchan wciśnięty między wiatr z północy i samotną wędrówkę wkrąg tylko niebo najeżone gwiazdami jak sierść kota który już w skoku już dopada owada i nagle… pada na opadły liść karawana znudzonych pielgrzymów dosięga świątyni piętrzącej się za horyzontem a wiatr tylko roznosi echo szczęku kopyt wielbłądów uderzających o zatrwożone kamienie rzeka gdzieś martwa pod warstwą zbitego piasku kuli się jak robak przestraszony widokiem tępego dzioba sępa i na nowo wędrówka wciska się między wiatr od północy a barchan spiętrzony opodal owada – by po chwili unieść horyzont i opaść na spalony piasek ze szczytów wydm pełzną napaćkane marnym pędzlem smugi wschodzących promieni słońca a chmury ołowiem dzikim mażą horyzont zapyziały i nędzny jak fatamorgana i na nowo wędrówka wciska się między wiatr od północy a barchan spiętrzony – teraz unosi się już tylko i przemija martwym odwłokiem owada *** ciasto, bakalie, kakao, zakalec, palec wskazujący, palec serdeczny, zakalec pomiędzy, migdał rozgnieciony pod paznokciem kciuka, zakalec wyślizguje się na stół i rozpływa się w gorącym rozchełstaniu lata, palec wskazujący na zakalec opodal języka zlizującego kleks na blacie stołu, keks, wiersz ciśnie się pomiędzy zęby rymem roztrzaskanym i zmielonym na ziarenko kawy, poezja, poezja, rymy, bakalie, kleksy, keksy, częstochowszczyzna - każdego dnia czytam gazety, wiadomości ze świata, opowieści o zakonnicach i prostytutkach policjantach i kucharzach, autobiografie, polityka ciśnie się na stół nożem, ciastem, bakaliem, kakaem, palec wskazujący, palec serdeczny, zakalec pomiędzy, migdał rozgnieciony pod paznokciem kciuka, zakalec wyślizguje się na stół i rozpływa się w gorącym rozchełstaniu lata, palec wskazujący na zakalec opodal języka zlizującego kleks na blacie stołu, wiersz ciśnie się pomiędzy zęby rymem roztrzaskanym i zmielonym na ziarenko kawy, poezja, poezja, rym, bakalie, kleks, keks, częstochowszczyzna, zdrowaśki , zdrowaśki nieustające jak zakalec, częstochowszczyzna, palec napiętnujący , jący, ujący krzyczący wskrośnie i szerokosłowy rym napiętnujący tolerancja Misza z nienawiści łowi w tłumie Innych przeszywającym wzrokiem uśmierca Tolerancję Salim wyrusza w podróż do Mekki by pomodlić się o nieszczęścia dla Niewiernych Ling przeciwko swoim braciom gromadzi ryż w glinianych naczyniach ekonomii głodu nauczył się za oceanem rozpaczy Kabam pokonuje ostępy dżungli w poszukiwaniu obcej wioski zaostrzoną dzidą naprawia więzi międzyludzkie Andrew na wszelki wypadek trzyma w zanadrzu granaty wkrótce rozprawi się skutecznie z Salimem w taki sposób brzemiennieje nam globalna wioska krwawo-biała jak popiół rozpalonej ciszy a z górnego kręgu piekła rozlega się przekorny chichot Apokalipsy Bóg umarł powiesił się z rozpaczy na strunie czasu z tego powodu Archanioły sąd ostateczny odwołały bezterminowo aż do prokuratorskiego wyjaśnienia sprawy a robaki czekają podszyte beznadziejnie nadzieją bezpowrotnie... jak podróż po runo zza morza spokoju spoglądając z brzegu obok nas każdego roku o tej samej porze niezmiennie od wieków przepływają wciąż te same wieloryby dumnie wyrzucają w niebo swe ogromne płetwy i zanoszą bezkreśnie swój żałosny lament morze jest wzburzone a fale rozpruwają swe nabrzmiałe brzuchy o oślizgłe ostrza kamienistych ostróg okręty nierozważnie przepływają obok jak spłoszone płaszczki rozwijają żagle smagane ciągle tym samym przekleństwem czas przyszły wiąże liny w pętle które pozostają takie do skończenia drogi i tylko wciąż niezmiennie trwają zasłuchani w lament marynarze z kutrów zagubionych w morzu
Posted on: Wed, 03 Jul 2013 14:36:16 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015