Fenomen polskich przedsiębiorców Struktura klasowa polskiego - TopicsExpress



          

Fenomen polskich przedsiębiorców Struktura klasowa polskiego społeczeństwa pozostaje zasadniczo nierozpoznana. Socjologia polska – nauka, która ma takie zadanie wypisane na sztandarach – okazuje się być niezdolna do jej zbadania. Składa się na to kilka czynników. Pierwszym jest oparcie się socjologii na teoriach pochodzących z importu. Dominujące teorie są budowane z myślą o opisie społeczeństw tak zwanego „Zachodu”, czyli globalnego centrum i nie do końca muszą oddawać procesy zachodzące w krajach peryferyjnych, takich jak Polska. Drugim problemem socjologii jest kult danych – jest to co prawda postawa rzadsza, niż kult teorii, ale może być równie paraliżująca. Na poziomie abstrakcyjnym postulat fundowania tez na empirycznych obserwacjach wydaje się ze wszech miar słuszny. Zapomina się jednak, że w takim społeczeństwie jak nasze niejawność pewnych istotnych informacji jest rzeczą najwyższej wagi dla wielu społecznych podmiotów, co nierzadko czyni postulat zbierania danych niemożliwym do zrealizowania. Niemożność ta bywa zazwyczaj traktowana jako usprawiedliwienie dla niewydawania ogólnych sądów o społeczeństwie. Trzecim, najważniejszym problemem jest to, że samo pojęcie „klasy”, rozumiane po marksistowsku, stało się u nas tematem tabu. Pod płaszczykiem analizy klasowej uprawia się w Polsce zazwyczaj „stratyfikację społeczną” – myśli się o społeczeństwie jako o torcie, gdzie pewne „warstwy” są „nad” innymi, a celem analizy ma być znalezienie „obiektywnych wyznaczników” przynależności do poszczególnej warstwy. W ten sposób dokonuje się całkowite wymazanie myślenia w kategoriach pozycji jednostki w asymetrycznych relacjach władzy i wyzysku (czyli tego, co jest sednem analizy klasowej). Kończy się to tym, że nawet tak wykształcone socjologicznie i przenikliwe jednostki jak Kinga Dunin okazują się bezradne, gdy przychodzi do określenia własnego położenia klasowego – szukając obiektywnych wyznaczników własnej pozycji dochodzą do całkowicie mylnych wniosków (wspomniana już p. Dunin uznaje się za niższą klasę średnią, zamazując tym samym fakt własnej przynależności do pewnego „centrum”, do którego ktoś z kilkoma mercedesami może nie należeć). Tyle tytułem usprawiedliwienia – niniejszy szkic nie będzie bowiem się mieścił w ramach socjologii naukowej, choć ma na celu opisanie pewnego wycinka polskiej struktury klasowej, a mianowicie tytułowy fenomen polskich przedsiębiorców. Pominę tu zjawisko samozatrudnienia, które jest niczym innym, niż ukrytą formą klasycznego proletariatu: choć owi „biznesmeni” bywają całkiem nieźle wynagradzani i pieniężnie i symbolicznie, to pozostają proletariatem, o czym pisze nawet taki „komunistyczny” organ jak serwis bankier.pl: „Warto pamiętać, że gros nowych firm powstaje tylko po to, by uelastycznić zatrudnienie. Duża część przedsiębiorców to w zasadzie normalni etatowi pracownicy, którzy pracują na rzecz swojego zleceniodawcy, czyli właściwie pracodawcy. Wie o tym praktycznie każdy, kto czyta ogłoszenia o pracę, że część przedsiębiorstw za warunek konieczny przyjęcia do pracy stawia posiadanie zarejestrowanej działalności gospodarczej.” W moim tekście skupię się na autentycznych przedsiębiorcach, to znaczy tych, których działalność polega na zatrudnianiu innych i czerpaniu z tego faktu korzyści. Grupa małych i średnich przedsiębiorców jest w Polsce jest dość liczna jak na warunki europejskie (w Polsce działa niewiele mniej firm niż w niemal dwukrotnie większych Niemczech). Wedle danych ZUS, w Polsce około 500 tysięcy firm zatrudnia pracowników, z czego zdecydowaną większość stanowią mikroprzedsiębiorstwa zatrudniające do 9 pracowników. Pół miliona ludzi to jest już znaczna grupa społeczna. Dodajmy do tego członków ich rodzin – socjologicznym banałem jest bowiem twierdzenie, że członkowie rodzin zazwyczaj przejawiają świadomość klasową „głównego żywiciela rodziny”. Jeśli zatem mamy w rodzinie przedsiębiorcę, to jest spora szansa, że zarówno jego małżonek jak i dzieci będą się silnie identyfikować z sposobem myślenia przedsiębiorców, jakkolwiek sami mogą być pracownikami najemnymi lub zgoła nie mieć żadnych dochodów. Jaka jest jednak faktyczna pozycja klasowa tej grupy? Jest to pytanie o tyle istotne, że istnieją poważne przesłanki, by nie wliczać tych ludzi do grona „burżuazji”. Podstawowym argumentem na rzecz takiej tezy jest fakt, że większość naszych przedsiębiorców w żadnej mierze nie zalicza się do (by użyć kategorii marksowskich) posiadaczy kapitału i środków produkcji. Większość naszych „kapitalistów” żadnego znaczącego kapitału nie posiada – to znaczy nie posiada go na tyle dużo, aby móc prowadzić biznes inwestując własne środki. W sporej części przypadków osławiona „własna działalność gospodarcza” jest oparta niemal w całości na pożyczkach bankowych i odmowa „zrerolowania” kredytu przez bank jest w gruncie rzeczy dla takiego biznesmena wyrokiem śmierci. Przeciętny polski biznesmen jest uzależniony także od innych podmiotów – albo od zagranicznych koncernów, które są dla niego częstokroć źródłem know-how, głównym kontrahentem czy podstawowym odbiorcą produktów (casus dostawców do wielkich sieci handlowych), albo od państwa i różnych jego agend. W polskiej rzeczywistości państwo jest bowiem potężnym graczem gospodarczym i u jego klamki (otwierającej drzwi do przetargów i zamówień publicznych) wiszą tysiące polskich biznesmenów. Hanna Gill-Piątek posunęła się nawet do tego, by włączyć „producentów przetworów z Łódzkiego, rajstop z Bielska czy ciastek spod Częstochowy” do grona proletariatu i zachęcić ich do tego, by zamiast pomstować na państwo i jego agendy, stanęli na czele pochodów pierwszomajowych. Zdaniem Gill-Piątek prawdziwym przeciwnikiem polskich drobnych przedsiębiorców są wielkie korporacje. Powinni oni zatem uświadomić sobie, że „razem z waszymi pracownikami stoicie po tej samej stronie. Po stronie ciężkiej pracy i walki z wyzyskiem, którego również jesteście ofiarami.” Jakkolwiek na pierwszy rzut oka tezy Gill-Piątek mogą wydawać się szalone, to tak naprawdę jest to jedna z nielicznych autentycznych prób rzetelnej analizy klasowej środowiska polskich przedsiębiorców. I to analizy tym cenniejszej, że popartej quasi-obserwacją uczestniczącą. Większość lewicowego dyskursu na temat klasy drobnych biznesmenów ma bowiem, niestety, charakter oburzenia moralno-estetycznego. Piętnuje się indywidualne przejawy wyzysku, motywowane chciwością i chęcią zagarnięcia jak największej ilości prestiżowych dóbr oraz brak gustu przy doborze tychże. Przedsiębiorcy przedstawiani są jako bezduszni wyzyskiwacze i godni pogardy nowobogaccy. Problem z tym dyskursem jest taki, że po pierwsze jest on teoretycznie „bezzębny”, a po drugie – w wielu przypadkach chybiony. Nie wszyscy biznesmeni wpisują się w ów karykaturalny stereotyp. Jak pisze Gill-Piątek: „(…) o wiele więcej widziałam firm, w których ludzie pracują z godnością, robiąc dobrze swoją robotę. W których ceni się wartość pracy i kompetencje pracownika. (…) Czasem były to przedsięwzięcia prawdziwych wizjonerów, czasem firmy rodzinne dające połowie swojej miejscowości dobrodziejstwo pracy na stałym, ozusowanym etacie.” Na czym polega z kolei podstawowy problem analiz Gill-Piątek? Ano na tym, że przedsiębiorcy bynajmniej nie mają ochoty stawać się awangardą proletariatu. Autorka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że są oni zazwyczaj żarliwymi zwolennikami najbardziej odrażających wersji bieda-liberalizmu, nawołującymi, by wszelkie instytucje państwowe spalić i zaorać, zlikwidować reszki osłon socjalnych i zaprowadzić taki wolny rynek, że Rothbardowi poszłoby w pięty. Gill-Piątek kwituje to następująco: „Tyle że wy [przedsiębiorcy] cierpicie na syndrom sztokholmski: popieracie ludzi, którzy działają na waszą niekorzyść. I powtarzacie za nimi frazesy, które wpędzają was w kłopoty, a zysk przynoszą wielkim sieciom i koncernom.” Jednak wyjaśnienia przez odwołanie do fałszywej świadomości są o tyle niebezpieczne, że można je zastosować niemal zawsze. I wydaje mi się, że niemal jednoznaczny akces przedsiębiorców do obozu wyznawców liberalizmu nie jest (tylko) wynikiem narzuconej z zewnątrz „ideologii”, lecz ma solidne oparcie w bazie, czyli w miejscu tychże przedsiębiorców w strukturze klasowej. Trudno bowiem zaliczyć z czystym sumieniem przedsiębiorców do proletariatu. Choć wielu z nich haruje jak woły kilkanaście godzin na dobę, sześć dni w tygodniu, to nie można powiedzieć, aby to ich własna praca była źródłem ich dochodów. Właśnie, tu dochodzimy do sedna problemu – co jest źródłem dochodu polskich drobnych przedsiębiorców? Udająca naukę teodycea współczesnych stosunków gospodarczych, czyli ekonomia głównego nurtu, wskazuje na dwa zasadnicze „wyjaśnienia” zysków przedsiębiorców. Pierwszym z nich jest renta będąca rekompensatą za ryzyko poniesione przy inwestowaniu kapitału, drugim – premia za innowacyjność. Obie te odpowiedzi nie mają zastosowania w naszym przypadku. Jak już wskazywałem, nasi biznesmeni zazwyczaj nie inwestują własnego kapitału. A jeśli idzie o innowacyjność, to takie wyjaśnienie w ogóle nie wytrzymuje krytyki – polska gospodarka jako taka jest w ogóle nieinnowacyjna, a sektor MSP już zwłaszcza. Małych firm, które osiągnęły sukces dzięki wdrożeniu nowatorskich rozwiązań można w Polsce ze świecą szukać. W języku angielskim funkcjonuje termin „gangmaster”, określający osobę, która zatrudnia innych ludzi w celu wykonania pracy dla zewnętrznego podmiotu – np. człowieka, który zgania nielegalnych imigrantów do zbierania kapusty na polu. Sądzę, że figura gangmastera jest dobrą metaforą polskiego drobnego przedsiębiorcy. Nasz biznesmen jest w większości przypadków podwykonawcą (choć ten status może być na różne sposoby maskowany). Istnienie kaskadowych struktur firm podwykonawczych stało się w naszej gospodarce normą. Nikogo nie dziwi fakt, że wielkie firmy budowlane nie zatrudniają żadnych robotników, zaś na kasach w hipermarketach pracują ludzie zatrudniani przez agencję pracy tymczasowej. Ba, przywykliśmy do tego, że koszar wojskowych pilnują firmy ochroniarskie, a ministerstwa nie hańbią się samodzielnym opracowywaniem strategii, pozostawiając to wyspecjalizowanym firmom (patrz raport Ernst&Young w sprawie szkolnictwa wyższego). To właśnie oparcie polskiej gospodarki na podwykonawcach stwarza warunki rozwoju naszego small-biznesu. Gdyby więksi gracze zdecydowali się na pominięcie pośredników, to olbrzymia część polskich firm straciła by rację bytu. Z tego względu cały dyskurs o „tworzeniu miejsc pracy” można włożyć między bajki – polscy drobni przedsiębiorcy żadnych miejsc pracy nie tworzą, co najwyżej pośredniczą w ich tworzeniu. Dlaczego podmioty, które można by uznać za rzeczywistych „właścicieli kapitału i środków produkcji” nie zdecydują się na zatrudnianie pracowników bezpośrednio? Przecież w obecnym układzie muszą oni, oprócz wydatków na siłę roboczą, opłacić także wspominaną wyżej rentę drobnego przedsiębiorcy. Musi im się to w jakiś sposób opłacać. Źródła zysku są tu dwojakie. Po pierwsze, faktyczny właściciel kapitału, zlecając brudną robotę zatrudniania pracowników drobnemu przedsiębiorcy zrzuca na barki small-biznesu ryzyko związane z dawaniem pracy. Choć rząd stara się jak może by zadowolić koła biznesowe kolejnymi reformami zmierzającymi do uelastycznienia stosunku pracy, daleko wciąż do sytuacji idealnej – czyli tej rodem z amerykańskich filmów, gdy szef mógł po prostu wrzasnąć do pracownika „you’re fired!” Duże firmy muszą brać pod uwagę pewną inercję związaną z przyjmowaniem i zwalnianiem załogi. Tymczasem kontrakty z podwykonawcami można zrywać i zawierać dość łatwo, nie przejmując się przy tym kodeksem pracy czy relacjami społecznymi. Drugą wadą bezpośredniego zatrudniania pracowników przez duże firmy jest to, że w im większy pracodawca, tym łatwiej pracownikom wywierać presje na znośne warunki pracy, nawet jeśli pracodawcy niespecjalnie na tym zależy. Nawet w hipermarketach – osławionych miejscach wyzysku – pracownicy zdołali się zorganizować i zawalczyć o swoje prawa. Tymczasem w mniejszych firmach często explicite mówi się, że „panie, kodeks pracy to u nas nie obowiązuje”. Obowiązujące prawo jednoznacznie zakazuje pracownikom małych firm organizowania się w związki zawodowe (to właśnie ten fakt – a nie domniemana niechęć Polaków do związków – może być najlepszym wyjaśnieniem niskiego poziomu uzwiązkowienia w naszym kraju), co sprawia, że pracownicy mają o wiele słabszą pozycję przetargową. Wchodzi tu także w grę paternalistyczny tryb zarządzania mikroprzedsiębiorstwami. Wiele rzeczy w takich firmach załatwia się na przysłowiową gębę, nie przejmując się zupełnie „nieżyciowymi” przepisami. Umożliwia to faktyczną redukcję kosztów pracy – nawet jeśli zarobki na analogicznym stanowisku są podobne w małej firmie i w dużej organizacji, to szef małego przedsiębiorstwa może przyoszczędzić chociażby na urlopach, konieczności organizowania zastępstw dla matek na macierzyńskim etc. Fakt, że to właśnie obniżanie kosztów pracy jest zasadniczym źródłem zysków dla polskich przedsiębiorców prowadzi do powstania swoistej świadomości klasowej. To, że typowy polski przedsiębiorca wyznaje poglądy w stylu Jeremiego Mordasewicza, o wszystkie bolączki polskiej gospodarki obwiniając ZUS, roszczeniowe związki i rozdęty socjal nie jest wynikiem „międzynarodowej neoliberalnej propagandy”, ale mniej lub bardziej świadomego rozpoznania własnej sytuacji. Im bowiem „dzikszy” jest polski rynek pracy i im łatwiej jest na nim wyzyskiwać pracowników, tym większe jest pole do osiągania zysków poprzez redukcję kosztów zatrudnienia. I nie zmienia tu nic to, że wielu przedsiębiorców nie mieści się w stereotypie krwawego wyzyskiwacza, marzącego o nowym audi co rok. Nawet ci „bardziej ludzcy” pracodawcy, gotowi w ramach swojej firmy zaprowadzać w miarę korzystne dla pracowników rozwiązania, raczej nie będą skłonni popierać propracowniczych rozstrzygnięć na poziomie globalnym. Z tego też względu raczej nie można mieć żadnych złudzeń co do tego, aby nastąpiło jakieś wystąpienie drobnych i średnich przedsiębiorców przeciwko ich korporacyjnym „władcom” – a na coś takiego zdaje się mieć nadzieję Gill-Piątek. Prawdą jest, że wiele z tych wielkich jednostek bezlitośnie eksploatuje swoich mniejszych kontrahentów. Nie zmienia to faktu, że to właśnie owa eksploatacja jest jedyną podstawą istnienia owych drobnych podmiotów. Większość naszych biznesmenów jest tego świadoma, a jeśli zdarzyłoby się im o tym zapomnieć, to prosta decyzja o nieprzedłużeniu kredytu bankowego szybko przypomina im o ich miejscu w szeregu. Bunt drobnych przedsiębiorców przeciwko korporacjom i bankom jest równie prawdopodobny, co bunt XVII wiecznych arendarzy przeciwko arystokratom – podobny jest tu stopień poddaństwa i zależności. Fenomen polskich przedsiębiorców jest zatem w dużej mierze pochodną miejsca, jakie Polska zajmuje w globalnym podziale pracy. W dwadzieścia cztery lata po rozpoczęciu przemian, które miały nas doprowadzić do statusu „drugiej Japonii” i zapewnić wszystkim emerytury pod palmami, jesteśmy nadal państwem, którego głównym atutem jest tania, acz względnie nieźle wykształcona, siła robocza – i w zasadzie nic więcej. Cały rozwój naszego kraju opiera się na tym, że jesteśmy w stanie zrobić te same rzeczy co inni – tyle że taniej. Istnienie szerokich rzesz drobnych przedsiębiorców, specjalizujących się w zaniżaniu i tak niskich kosztów pracy jest jedynie odpryskiem tego procesu. Walka o ucywilizowanie polskiego rynku pracy i walka o zmianę miejsca naszego kraju w globalnym podziale pracy to dwa oblicza tej samej walki. Dopóki w Polsce będzie można zarabiać pieniądze – często spore – na wyzyskiwaniu siły roboczej, dopóty nie będzie motywacji do tego, by inwestować w bardziej rozwojowe sektory gospodarki. Z drugiej strony, nie ma się co oszukiwać, że poprawienie losu mas pracujących jest u nas możliwe bez strukturalnych przemian gospodarczych. Rynek pracy nie jest systemem odizolowanym od reszty gospodarki i nie da się go uzdrowić bez całościowego przesterowania polskiego modelu ekonomicznego. Naiwnością byłoby spodziewać się, że program wprowadzenia Polski na ścieżkę rozwoju opartego na zaawansowaniu technologicznym spotka się z uniwersalną aprobatą. Nawet jeśli werbalnie wszyscy taki postulat będą popierać, to w praktyce różne siły będą działać tak, aby do jego realizacji nigdy nie doszło. Zbyt wielu jest bowiem w naszym kraju tych, którzy ze względnego zacofania rodzimej gospodarki czerpią profity. I warto zdawać sobie sprawę, po której stronie w sporze o przyszłość polskiej gospodarki będą stać nasi drobni przedsiębiorcy. /Krzysztof Posłajko/
Posted on: Wed, 21 Aug 2013 14:04:08 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015