Nad śmiercią Kariny, Bartka, Dominika, Mateusza i Amelki nie - TopicsExpress



          

Nad śmiercią Kariny, Bartka, Dominika, Mateusza i Amelki nie pochylił się żaden minister. W głośnej sprawie 2,5-letniej Dominiki spod Skierniewic poruszono już wszystkich: Rzecznika Praw Dziecka, Rzecznika Praw Pacjenta, krajowych konsultantów ds. pediatrii, ratownictwa medycznego i medycyny rodzinnej. W łódzkim szpitalu im. Marii Konopnickiej, Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi oraz punkcie nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej w Skierniewicach zapowiedziano kontrolę. - Czuję ogromny ból związany ze śmiercią tego dziecka - wyznał Bartosz Arłukowicz na specjalnej konferencji prasowej 3 marca w Szczecinie. - Rada Ministrów na pewno zajmie się tą sprawą - obiecał wicepremier Janusz Piechociński w "Kawie na ławę" w TVN24. - Nie ma większej hańby dla państwa demokratycznego. Minister zdrowia powinien złożyć dymisję - dołożył Leszek Miller. - Jego pozostawanie na stanowisku to kolejne ofiary i cierpienia chorych - wtórował prezes Okręgowej Izby Lekarskiej Mieczysław Szatanek. - Niech tragiczna śmierć Dominiki zapoczątkuje prawdziwą reformę, której oczekują wszyscy obywatele Polski. Owsiak wraz z żoną grożą, że zamilknie ich orkiestra. Takie słowa nie padły w listopadzie 2011 r., gdy pogotowie w Zamościu dwukrotnie odmówiło udzielenia pomocy 9-letniej Karinie. Tragedia z Łodzi, która tak wstrząsnęła politykami, jest dokładnym powtórzeniem tamtej historii. Gorączkujące dziecko z powodu późnej pory najpierw odesłano do nocnego punktu doraźnej pomocy. Tam poinformowano matkę dziewczynki, że przyjazd lekarza absolutnie nie jest możliwy. Zdesperowana kobieta po raz drugi wykręciła numer pogotowia. Mimo że temperatura ciała dziecka zdążyła wzrosnąć do 42 stopni, dyspozytorka odmówiła wysłania karetki. Później tłumaczyła swoją decyzję, używając tych samych argumentów, co funkcjonariuszka z Łodzi: Nic nie wskazywało na to, że z dzieckiem jest tak źle. Matka była spokojna i rzeczowa. Dzięki pomocy sąsiadów w ciągu godziny udało się przewieźć dziewczynkę do szpitala w Szczebrzeszynie. Za późno. Na szczeblu ministerialnym nie odnotowano również poruszenia po śmierci 6-letniego Dominika z Wolicy pod Nadarzynem. 12 sierpnia 2012 r. mały wrócił do domu z wakacji. Skarżył się na bóle brzucha, gorączkował. Około 19.00 dostał krwotoku z nosa. Najpierw na pogotowie zadzwoniła babcia. Nie było pediatry. Dyspozytorka podała numer do lekarza domowego. Ten przez telefon zalecił Ibuprom i zimne okłady. Po godzinie zaczęły się problemy z oddychaniem. Powtórzyła się procedura odsyłania. Ostatecznie około 1.00 pod domem zjawiła się erka - bez specjalistycznego sprzętu do reanimacji dzieci. - Zamiast małych igieł do kroplówki wbili mu wielką igłę dla dorosłych. Próbowali też wcisnąć mu do gardła dużą gumową rurkę do intubacji. Dominik krztusił się, a oni próbowali dalej - opowiadała matka dziennikarzom "Faktu".- W końcu wezwali śmigłowiec, ale lekarze z drugiej karetki, która przyjechała w między czasie, nie wiedzieli, gdzie jest lądowisko... Chłopczyk zmarł o 2.40 po 6 godzinach męczarni. Sekcja zwłok wykazała ostrą niewydolność wątroby i nerek. 2 miesiące wcześniej, w czerwcu 2012 r. w Małdytach w województwie warmińsko-mazurskim na przyjazd karetki niemal godzinę czekał nieprzytomny 14-letni Matusz. Zasłabł nagle podczas lekcji WF. Grali w piłkę nożną. Chłopak stał na bramce. W pewnej chwili osunął się na ziemię. Zaczął tracić oddech i tętno. Podczas gdy wuefista robił sztuczne oddychanie, dyrektor gimnazjum wielokrotnie wzywał karetkę pogotowia. Ściągnięto dwoje lekarzy zmiejscowej przychodni, by kontynuowali akcję ratunkową. Ci również zdążyli wykonać kilka telefonów na 999, zanim po 40 minutach doczekali się karetki bez lekarza na pokładzie. 10 minut trwało oczekiwanie na następny ambulans. Mateusz zmarł w szpitalu w Elblągu. Przyczyną zgonu było zatrzymanie akcji serca w wyniku ukrytej kardiomiopatii przerostowej. Zbyt długo zastanawiano się, który oddział ratunkowy będzie właściwy dla miejsca zamieszkania chłopca. Zgłoszenie przyjęto w Ostródzie, stamtąd przekazano je do Morąga, potem do Iławy i Zalewa. Historie Amelki i Bartka to dramat sprzed zaledwie kilku tygodni. 8-miesięczna dziewczynka ze Wschowy trafiła do szpitala w Głogowie z zapaleniem opon mózgowych. Lekarze zdecydowali się przewieźć ją do specjalistycznej, odpowiednio wyposażonej placówki we Wrocławiu. Karetka jechała do małej pacjentki ponad 1,5 godziny. W środku miała tylko butlę tlenową i apteczkę. Gdy nastąpiło zatrzymanie akcji serca, ratownik reanimował dziewczynkę metodą usta-usta. Musiał wzywać drugą karetkę, która przechwyciła małą podczas postoju. Amelka trafiła do wojewódzkiego szpitala specjalistycznego wstanie krytycznym. Po trzech dniach zmarła na oddziale intensywnej terapii. Sprawę bada prokuratura. Przedstawiciele wrocławskiej placówki przyznają, że pokonanie krótkiej wgruncie rzeczy trasy zabrało zbyt dużo czasu, odpierają natomiast zarzuty o złe wyposażenie pojazdu. Rodzice 3,5-miesięcznegoBartka bezskutecznie usiłowali wezwać karetkę, potem dwukrotnie sami przywozili dziecko do szpitala w Chełmie. Twierdzą, że za pierwszym razem, gdy pojawili się bez skierowania, lekarz dyżurny nawet nie zbadał ich synka. Zaliczyli zatem wizytę w punkcie nocnej i świątecznej opieki medycznej, gdzie stwierdzono zakażenie układu moczowego i odesłano z powrotem na oddział. Tym razem szpital nie stawiał oporu, stan chłopca był jednak na tyle poważny (wdała się sepsa), że trzeba go było przewieźć do odległego o 70 km Lublina. Na karetkę czekali godzinę. Rzecznik prasowy Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie nie ma wątpliwości: nie było już cienia szansy na uratowanie Bartka. Był w skrajnie ciężkim stanie: po wstrząsie septycznym, z wykrzepianiem wewnątrznaczyniowym i niewydolnością wielonarządową. To zaledwie kilka niedawnych, nagłośnionych w lokalnych mediach przypadków śmierci dzieci, którym kolejni pracownicy służby zdrowia odmawiali udzielenia pomocy bądź byli akurat zajęci procedurami i papierkologią. Kto winien? System? Czynnik ludzki? Politycy nie są co do tego zgodni. Przed nami Kolejna jałowa debata. Jedni ustawiają już stos dla dyspozytorów, drudzy chcą przebudowy ośrodków nocnej i świątecznej opieki, kolejni domagają się głowy Arłukowicza. Wszystkich łączy jedno: przestraszyli się dopiero tupnięcia Owsiaka. Lu ty 2012 r. Matka miesięcznej Alicji zgłasza w częstochowskim pogotowiu, że jej dziecko ma wymioty oraz sine paznokcie. Od dyspozytora dowiaduje się, że nie ma pediatry, powinna więc skontaktować się z nocną przychodnią. Od rejestratorki w przychodni usłyszała, że nie ma co liczyć na wizytę lekarza, trzeba samemu przyjechać. Po tłumaczeniach, że dziecko ma kilkanaście miesięcy i wysoką temperaturę, a na zewnątrz jest 15-stopniowymróz, w przychodni poinformowano, że lekarz przyjedzie, ale nie wiadomo kiedy. Wezwano ponownie karetkę. Ratownicy nawet nie zbadali półprzytomnego dziecka, tylko zapakowali je do karetki. Nie spiesząc się, bez włączonych sygnałów dojechali do szpitala. Nie wiedzieli jednak, na który oddział ma dzieciak trafić, gdyż z nikim przez radio się nie kontaktowali, błądzili więc po szpitalu, budząc zaspany personel. Gdy wreszcie trafili na odpowiedni oddział, dziecko było w krytycznym stanie. Nie udało się go uratować. WERONIKA CICHOCKA A.S. a1.nie.pl/art27446.htm
Posted on: Sat, 13 Jul 2013 19:52:05 +0000

Recently Viewed Topics




© 2015