Przypowieść na niedzielę: Ogród działkowy był ich drugim - TopicsExpress



          

Przypowieść na niedzielę: Ogród działkowy był ich drugim domem. Wciąż ich widzę, jak toczą się po ulicy - z torbami, sadzonkami, szpadelkami, grabkami i zawiniątkami, których zawartość miała pozostać ich tajemnicą aż do końca. Z powodu choroby przebytej w dzieciństwie mój dziadek był częściowo głuchy. Gdy mówił, jego słowa brzmiały swobodnie i naturalnie. Jednak mówiąc do niego, należało robić to głośno i wyraźnie: nigdy nie wiedziałem, czy mam kierować słowa do jego ucha, czy do aparatu słuchowego, który nosił w kieszeni na piersi. Babcia miała chyba podobne wątpliwości i dla świętego spokoju prawie się nie odzywała. Nigdy nie widziałem jej zdenerwowanej czy wyprowadzonej z równowagi. Za to często coś nuciła, gdy krzątała się w kuchni. Brzmiało to jak monotonna pieśń szamana wchodzącego w trans albo godowe nawoływania wielorybów. Gdy miałem pięć, może sześć lat, zabrała mnie na wieś. Nie byłem przyzwyczajony do świeżej wiejskiej żywności i przez dwa dni nic nie jadłem, broniąc się przed każdym kubkiem mleka od krowy czy kawałkiem sera domowej roboty. Nasi gospodarze byli tym szczerze zmartwieni i zaniepokojeni. Babcia - niewzruszona - odpowiadała im tylko: - Eeee tam, jak zgłodnieje, to sam przyjdzie i zawoła... I miała rację. W domu moich dziadków kuchnia była bardzo ważnym miejscem. Było to jedyne pomieszczenie, w którym zawsze było jasno i ciepło. Dziadek siadywał tam jak samotny sfinks: pochłaniał sterty książek i czasopism w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje zagadki, otoczony pieśniami wielorybów, których i tak nie słyszał. Sercem kuchni był płaski węglowy piec z metalowymi fajerkami, które nieraz rozgrzewały się do czerwoności. Nad piecem i wokół niego suszyły się orzechy, jabłka i śliwki z działki. Zawsze pod ręką była też suszona mięta i mnóstwo słoików z kompotami, marynowanymi grzybkami, marynowanymi śliwkami, marynowanymi gruszkami i marynowanymi już-nie-pamiętam-czym. W chwilach wolnych od lektury dziadek powoli i w skupieniu obierał jabłka ze skórek, które potem suszył na piecu - zdaje się, że dla zapachu, jakim potem przesiąkało całe mieszkanie. Oboje z babcią starannie odprawiali też ceremonię zmywania: ona polewała i szorowała naczynia, a dziadek wycierał je z namaszczeniem, jak złote kielichy po odprawionej mszy. Deklarował się jako niewierzący. Do babci to nie trafiało, jakby to ona była głucha, a nie on. Co niedzielę brała go pod rękę i prowadziła do kościoła. Szedł posłusznie, a potem starał się niczego nie komentować, choć przychodziło mu to z trudem. Możliwe zresztą, że na czas mszy wyłączał swój aparat słuchowy. Znając Kordesów myślę, że takie rozwiązanie przyszło mu do głowy jako pierwsze i najprostsze, bo bezkonfliktowe. Stół w jadalni był duży, ciężki i okrągły. Duży i ciężki był też kredens, którego zakamarki podniecały moją dziecięcą wyobraźnię. W czasach, gdy w sklepach nie było prawie niczego, tam zawsze można było znaleźć ptasie mleczko, czekoladę, rodzynki czy cukierki. Skąd dziadkowie je brali i jakie ukryte struny musieli poruszyć, aby te rarytasy znalazły się w kredensie, nie mam pojęcia. A mieli przy tym wymagania, poniżej których nie schodzili nigdy. Żadnych wyrobów czekoladopodobnych, żadnych podróbek i żadnej taniej tandety! Ptasie mleczko, czekolada i cukierki miały obowiązek pochodzić od Wedla! Dziadek nie uznawał nawet zmiany nazwy „Wedel” na „22 Lipca”. Wedel to był Wedel, jak Mieszko I albo Mikołaj Kopernik. Jednak jeszcze bardziej niż tamtych słodyczy, brakuje mi wspólnych z dziadkami kolacji przy okrągłym stole. Nie wiem, skąd brali szynkę, baleron i kiełbasę krakowską. Przeciętny Polak widywał takie rzeczy tylko w święta, podobnie jak pomarańcze, czekoladę i wiele innych produktów uznawanych wtedy za luksusowe. Na stole u dziadków pojawiały się one na co dzień, z towarzyszeniem nieodłącznej herbaty z cytryną. Kolacja zaczynała się zawsze o g. 19.30, wraz z dziennikiem telewizyjnym. W czasie kolacjo-dziennika zachowywaliśmy milczenie. Nikt nie komentował newsów i nie „zagadywał” prezentera: komentować można było potem, ale nie w trakcie. W całym swoim życiu z taką sytuacją zetknąłem się jeszcze tylko raz: w wojsku, gdy oglądanie dziennika przez młodych żołnierzy było obowiązkowe i nie można było im w tym przeszkadzać. Nieraz była to jedyna chwila wytchnienia w ciągu całego dnia, bo w czasie dziennika byliśmy chronieni przed wszelkimi pracami, rozkazami czy innymi uciążliwościami. Wtedy po raz pierwszy z czułością wspomniałem kolacje u moich dziadków. A dziś, gdy jadam w pośpiechu i byle jak, a nieraz nie jadam w ogóle, tamte ciche biesiady wspominam jak Odys Itakę. Dziadek i babcia urodzili się i mieszkali w mieście, ale w jakiś zadziwiający sposób udawało im się zachować nieprzerwany kontakt z naturą. Żyli w rytmie pór roku, a zima była zawsze okresem konsumowania zapasów, które gromadzili latem i jesienią. Ulicę Zgodną, przy której mieszkali, od ogródków działkowych dzieliło 10, może 15 minut pieszej wędrówki. Toteż wędrowali prawie codziennie. Dziadek był już na emeryturze, a babcia przestała pracować zawodowo z chwilą wyjścia za mąż, mieli więc sporo czasu i niewiele powodów do pośpiechu. Na działce mieli świat w pigułce. Były tam kwiaty, drzewa i krzewy owocowe, krzewy ozdobne, warzywa, zioła, no i rzecz jasna chwasty, z którymi toczyli nieustającą walkę, podobnie jak z kretami. Tuż koło altany swoją niewielką grządkę miały poziomki. Orzech włoski rósł za altaną, a w sąsiedztwie głównej alejki wiosną pojawiały się fiołki. Za ławką zawsze można było natrafić na miętę, a do ogrodu wchodziło się przez korytarz z winorośli. Były też dzikie goździki, róże, konwalie, tulipany, chryzantemy, grusze, jabłonie, truskawki, agrest, trzy rodzaje porzeczek, śliwy, renkloda i czereśnia. To ostatnie drzewo rosło w samym środku działki i górowało nad innymi. Jako nastolatek nieraz na nie się wspinałem, bo rodziło owoce, którym nie mogłem się oprzeć – duże, słodkie, mięsiste i soczyste. Koperek czy marchewkę na obiad dziadkowie też mieli z działki. W czasach, gdy byłem jeszcze zbyt mały, aby to pamiętać, w Kaliszu wytyczano nową ulicę, która miała – jak powiedzielibyśmy dziś – pełnić funkcję obwodnicy. Wytyczono ją przez sam środek ogrodów działkowych, a dziadkowie stracili przez to spory fragment swojej działki. Tym bardziej poświęcili się pracy na rzecz tego, co im jeszcze zostało. Gorzej, że obok części terytorium wkrótce stracić mieli coś jeszcze. W latach 70. i 80. sąsiedztwo al. Wojska Polskiego nie należało jeszcze do szczególnie dokuczliwych, bo samochodów było niewiele, a piesi rzadko zapuszczali się w te rejony. Działka moich dziadków rozbrzmiewała wtedy śpiewem ptaków. Jednak w miarę upływu czasu uciążliwości narastały. Dziadek wkrótce zmarł, a pozbawiona jego obecności babcia straciła zainteresowanie dla spraw tego świata. Przez dwa albo trzy sezony gospodarzyłem na ich działce jak na własnej. Ciągle jednak podróżowałem pomiędzy Kaliszem, Wrocławiem, Łodzią i innymi miejscami na mapie, więc nie mogłem poświęcić temu ogrodowi tyle czasu, ile powinienem. Któregoś dnia przed podróżą narwałem zielonych renklod z myślą o tym, że zabiorę je ze sobą. Jednak tym razem wyjeżdżałem na dłużej i śpieszyłem się bardziej niż zwykle. Renklody pozostały na talerzu w moim kaliskim mieszkaniu. Gdy po kilku tygodniach wróciłem, w progu powitała mnie chmara muszek. Podszedłem do stołu: osierocone owoce zrobiły się całkiem czarne. - Jeśli nie mam czasu dla kupki renklod, to jak mogę go mieć dla całego ogrodu? - pomyślałem i poczułem, jak coś ściska mnie w gardle. Jednak patrząc trzeźwo, trzeba było przyznać, że utrzymywanie upraw owoców i warzyw w sąsiedztwie coraz bardziej ruchliwej i oddychającej spalinami ulicy nie miało już sensu. Walory rekreacyjne tej działki - z powodu hałasu i ruchu - też były bliskie zeru. Z bólem serca poddałem się – jak ułan dobijający rannego konia... O czym myślę dziś, wspominając dziadków, ich kuchnię, jadalnię i działkę, której poświęcili większą część swojego życia? Myślę, że wbrew pozorom pozostawili po sobie całkiem sporo. Jeśli jest we mnie jakiś wewnętrzny ład i spokój, w dużym stopniu przyczynili się do tego właśnie oni, ich dom i ogród, i codzienne rytuały, którym oddawali się jak czemuś najważniejszemu na świecie. Obawiam się, że mój syn może kiedyś nie zrozumieć, o czym tym razem opowiedział jego ojciec.
Posted on: Sun, 17 Nov 2013 19:33:04 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015