Romuald Mioduszewski. Góra gór. tom2 Święta góra. (13) - TopicsExpress



          

Romuald Mioduszewski. Góra gór. tom2 Święta góra. (13) Zgodnie z tym co wcześniej postanowili, ich obecny pobyt w Kamiennym Domu, trwał tym razem tylko miesiąc. Po tygodniu, dołączył do nich mały Vin-cent, z piękną promocją do następnej klasy. Cała rodzina Vincentów była więc teraz, ponownie w komplecie. Zanim jednak po raz wtóry opuścili Kamienny Dom, musieli rozstrzygnąć, kwestię zasadniczą – Co robić dalej? Czy wyruszyć powtórnie w wielki świat i tam spędzić pozostałe im jesz-cze dwa i pół roku, czy też może pozostać tutaj i być może, wcale nie opuszczać Kamiennego Domu. Tego jednak nie chcieli. Bardzo kochali co prawda siedlisko rodowe Kolwangów, ale jeszcze bardziej chcieli, można nawet powiedzieć że mocno tego pragnęli, pożyć po prostu, jak zwyczajni ludzie. Zażyć choć trochę tego, co zostało im odebrane przez los. W jakiejś części chociaż, zrealizować to, co wtedy przed laty zaproponował Danusi Henryk, w tej tak pamiętnej dla nich rozmowie w altanie Czarodziejskiego Ogrodu. Wtedy to było niemożliwe, teraz jednak, istniała na to szansa. Nie było więc żadnych kłopotów z ustaleniem, że przeniosą się pomiędzy zwykłych ludzi. Nie mogli się jednak zdecydować, co też mówiąc językiem konkretów ma oznaczać, to „pomiędzy ludzi”. W grę wchodziło, małe lub duże miasto jako, że Henryk wiosek miał już po dziurki w nosie. Obie możliwości, miały swoje plusy i minusy. Po długich rozważaniach w końcu postanowili spróbować, od zamieszkania w małym miasteczku. Na ten wybór, w zasadniczy sposób wpłynęła ich podróż dookoła świata. Tam przebywali dość często, w bardzo nawet dużych miastach i powiedzieć trzeba, nie bardzo je polubili, choć świetnie wiedzieli, że mieszkanie w nich, ma też swoje bardzo dobre strony. W małym miasteczku spodziewali się spotkać spokój i stabilizację. Liczyli, że ponawiązują z zamieszkującymi tam ludźmi bliskie stosunki, może nawet przyjaźnie. Przede wszystkim jednak spodziewali się, iż pozbawione wielkomiejskich stresów, powolne małomiasteczkowe życie pozwoli im na prawdziwy odpoczynek. Tego bowiem chyba teraz, potrzebowali najbardziej. Tak więc stanęło w końcu na tym, że zdecydowali się oni podjąć próbę, osiedlenia się, w jakimś niezbyt niedużym miasteczku. Naturalnie miasteczko to, miało spełniać pewne, określone przez nich wymagania. Keest wszystkie te wymagania spełniało najzupełniej. Tak to wyglądało przynajmniej w teorii, jak było naprawdę, o tym musieli się oni przekonać, a nie było na to innego sposobu, jak próba na samym sobie. Tak też właśnie zrobili. Starannie wybrali miejsce swojego zamieszkania, przy czym Henryk będący ciągle jeszcze pod urokiem, niezapomnianego dla niego, urokliwego i bardzo czystego Ernst uznał, że najlepszym dla nich miejscem osiedlenia, będzie któreś z miasteczek ulokowanych na pobrzeżu Jej strefy. Ze swoich doświadczeń i obserwacji wyniósł przeświadczenie, że ludzie tam zamieszkujący są jacyś lepsi, tak jakby Jej bliskość ich uszlachetniała. W końcu wybrali niewielkie miasteczko o nazwie Keest, wyłącznie dla tego, że najbardziej spodobała się im jego nazwa. Poza sama nazwą bowiem, nic o nim więcej nie wiedzieli. Tym razem nie urządzano, żadnych szumnych i wystawnych pożegnań. W końcu przecież, nasi główni bohaterowie niezadługo, mieli się tutaj pojawić ponownie. Terminu tego przyjazdu, naturalnie nie byli w stanie teraz określić. Wszystko zależało od tego, jak im się podejmowana w tej chwili próba powiedzie. Uścisnęli się więc jedynie mocno i ucałowali serdecznie ze starym Kolwangiem, a także i starym Herbertem, którego stan zdrowia na szczęście znacz-nie się poprawił, po czym wsiedli do pojazdu, który po niezbyt długim locie, opuścił się w lesie, nieopodal niewielkiego, czystego i schludnego miasteczka Keest. Rozpoczynała się nowa epoka w ich życiu. Do celu dotarli na piechotę, zamieszkując na początek w najlepszym i jedynym zresztą hotelu w mieście. Przedstawili się tam, jako dawni przedsiębiorcy, którzy bardzo zmęczeni interesami, sprzedali należące do nich przedsiębiorstwa i po wpłaceniu otrzymanych pieniędzy do banku i zakupie dużej ilości, wysoko dochodowych papierów wartościowych, teraz jako ludzie których zmęczyło już gorączkowe życie w świecie tak zwanego biznesu, postanowili osiąść w jakimś niewielkim, spokojnym mieście, zakupić tam dla siebie dom i pędzić spokojne życie, zgodne z jego naturalnym rytmem, z dala od tak dla nich męczącej, wielkomiejskiej gorączki. Rzeczywiście jeszcze przed ich odlotem, z Kamiennego Domu, Danusia sprawiła, że w rejestrze jednego z największych i najsolidniejszych banków, po-jawiło się ich konto, z bardzo pokaźną sumą pieniędzy, na tyle dużą, że teraz mogli uchodzić, za ludzi naprawdę bardzo bogatych. Tu już w Keest, tak po-prowadzili Vincentowie swoje sprawy, że ich wartość oceniana w pieniądzach, stała się tajemnicą poliszynela, co zresztą było ich celem. Uczyniło to, że elity Keest, żywiące wielki szacunek dla każdego bogactwa, (może z wyjątkiem bogactwa wrażliwości czy myśli) po zorientowaniu się jak bogaci ludzie, się do ich miasteczka sprowadzili, nabrały dla nich ogromnego szacunku. Vincentowie występowali rzecz oczywista, pod swoimi prawdziwymi nazwiskami, nie było bowiem żadnej istotnej potrzeby aby je ukrywać, on jako inżynier, ona jako do-świadczony psycholog, co zresztą także nie mijało się z prawdą. Gdy tylko wiadomość o ich planach, dotarła do mieszkańców miasta, za-roiło się wokół nich od ludzi, składających im oferty, sprzedaży domu. Wyboru dokonano jednak bez pośpiechu, po gruntownym zastanowieniu się i obejrzeniu, wszystkich proponowanych im obiektów. W końcu chodziło przecież, o własny było nie było dom. Z kilkunastu oferowanych im budynków, wybrali oni ostatecznie spory i solidny, dwupiętrowy budynek, nie najnowszy już co prawda, ale znajdujący się w bardzo dobrym stanie. Tym co ich w nim pociągało w sposób szczególny, była jego bardzo interesująca, niebanalna architektura stanowiąca eklektyczną mieszankę wielu architektonicznych stylów. Dodać trzeba że style te dobrane były, naprawdę z dobrym smakiem. Wybrany przez nich dom ozdobiony był kilkoma niewielkimi wieżyczkami, a jego szczyt zwieńczał wysoki, stromy dach pokryty czerwoną dachów-ką. Przypominał on trochę, stary gotycki zamek i był naprawdę urodziwy, zwłaszcza dla ludzi obdarzonych odrobiną choćby poezji. Poza tym, samą swoją konstrukcją, gwarantował on duży strych, rzecz dla państwa Vincentów bardzo istotną. Jak na ich rzeczywiste potrzeby, pomieszczeń w nim było o wiele za dużo, ale tym nie przejmowali się oni zupełnie. Specjalnie wybrali dom, mający już swoje lata, ponieważ to co stanowi atrakcję dla kołtuństwa nowej generacji, a więc nafaszerowanie domu różnymi nowinkami i wynalazkami, potrzebnymi w większości wypadków głównie tym co je oferują, po to, aby móc je jak najdrożej sprzedać, nie tylko nie było tym, co by ich pociągało, ale wręcz stanowiło dla nich, czynnik odstręczający. Bardzo też sprzyjającą okolicznością był fakt, że szkoła do której miał uczęszczać w tym miasteczku mały Vincent, mieściła się w odległości zaledwie dwustu metrów od tego budynku. Dokonując zakupu, Vincentowie nie targowali się zbytnio, dając tyle pieniędzy ile zażądał od nich sprzedawca. To jednak także stało się lokalna sensacją. W Keest w zasadzie wszystko co było przedmiotem zakupu, w tym zwłaszcza większego zakupu, a takim był duży przecież dom, zawsze było przedmiotem długich nieraz targów. Dom co prawda zakupiono, ze wszystkim, co znajdowało się w jego wnętrzu, a więc również wszystkimi meblami, ale tu głównie Danusia, wprowadziła pewne dość istotne korekty, część starych mebli usuwając, a w ich miejsce za-kupując inne, bardziej jej zdaniem odpowiednie meble. Remontów żadnych, ani malowań, nie robiono, jako że stan budynku, rzeczywiście był znakomity, a wszystkie prace konserwacyjne, wykonywane były stosunkowo niedawno. Gdy tylko zakończono więc wszystkie formalności, związane z nabyciem jak to określono w protokole zakupu „nieruchomości”, a także przeprowadzono drobne prace adaptacyjne, natychmiast rodzina państwa Vincentów, wprowadziła się do swojego nowego domu. Nowy dom podobał się właściwie wszystkim, choć mały Vincent, początkowo kręcił trochę nosem, gdyż marzył mu się dom zupełnie nowy, podobny do tych, jakie widywał nieraz na okładkach kolorowych żurnali, w telewizji, czy też rzadkich tutaj na szczęście, reklamowych folderach. Zakupiony budynek, jako obiekt już według uznawanych przez niego kryteriów bardzo stary, początkowo musiał mu się wydawać być niezbyt ciekawym. To najzupełniej zrozumiałe. Ale tak było tylko na samym początku. Potem gdy chłopiec odkrył jego sekretne właściwości, a to niespodziewane korytarzyki, czy schodki prowadzące do nieznanych a poprzez to tajemniczych pomieszczeń, a także inne atrybuty większości starych budynków, bardzo szybko, jego początkowa niechęć, zamieniła się w pełne zadowolenie. Także ilość niezamieszkanych pomieszczeń, z których każde kryło jakieś nowe tajemnice, stanowiła dla chłopca nie byle jak atrakcję. Wspaniały dla chłopca okazał się zwłaszcza strych, z mnóstwem starych kufrów i szaf a także ciemnych, mało widocznych a poprzez to trudno dostępnych zakamarków, zawierających, gdy się je pootwierało lub też do nich dotarło najprzeróżniejsze, dziwne i bardzo często, niezwykle tajemnicze rzeczy. To co tam się znajdowało, było dla małego Vincenta czymś naprawdę niebywałym. Z czymś takim, nie miał on jeszcze nigdy do tej pory, możliwości spotkania się. To było nie tylko coś zupełnie nowego, ale także dającego możność nowych, zupełnie do tej pory nie znanych przeżyć. Dlatego też być może, ich nowy dom stał się dla niego w krótkim czasie, przedmiotem najwyższej fascynacji. Od tej chwili zmieniło się życie syna Henryka. Mały Vincent potrafił na tym ciemnym i pełnym kurzu strychu, spędzać dosłownie całe godziny, by potem nagle z okrzykiem tryumfu zbiegać na dół i z wypiekami na twarzy demonstrować swoim rodzicom, kolejne fenomenalne zupełnie dla siebie znaleziska. Były tam także, w wielkich, zakurzonych kufrach bardzo grube i wielkie księgi, przeważnie oprawione w płótno lub nawet czasem prawdziwą skórę, pisane w dziwnym i niezrozumiałym dla chłopca języku, jednak tak bogate w fantastycznie kolorowe ilustracje, że mały Vincent, mógłby je oglądać dosłownie całymi dniami. W niezwykle krótkim czasie, początkowa niechęć chłopca, do starego domu, przerodziła się w jego wielką i pełną entuzjazmu, gorącą i namiętną miłość. Rodzicom Vincenta, ten dom naturalnie również bardzo się podobał. Inaczej przecież by go nie kupili. Naturalnie to tylko jego dla nich pozytywy, tak konstrukcyjne, jak i estetyczne wynikające z wszystkich jego właściwych mu zalet, zadecydowały w końcu o ich decyzji. To rzecz oczywista miało znaczenie decydujące. Ten dom po prostu, od samego początku bardzo się im spodobał. W końcu mogli przecież wybrać jakikolwiek inny, z tych kilkudziesięciu propozycji, jakie im przedstawiono jako oferty do zakupu. Przecież ten dom, był z tych obiektów przedstawionych im jako propozycja zakupu, z wszystkich innych najdroższy, a mimo to właśnie on, został przez nich wybrany. Rzecz nie polegała jak można się domyślać w cenie. Znając ich ówczesne możliwości finansowe, sięgające możliwości zakupu całych miast nawet, (dosłownie i bez żadnej przesady) sprawa ceny, nie miała dla nich najmniejszego nawet znaczenia. Chodziło więc o rzeczy od pieniędzy znacznie dla nich ważniejsze. Oni po prostu musieli czuć się w tym domu dobrze. I musieli o tym wiedzieć natychmiast, jeszcze przed zakupem. Stąd też zapewne ich problemy z wyborem tego, najwłaściwszego dla nich obiektu. Oczywiście wiedząc o ich praktycznie niczym nie ograniczonych możliwościach płatniczych, nie można wątpić w to, że to właśnie tylko właściwe mu zalety, zadecydowały o ich ostatecznej decyzji zakupu. (Wszakże to Ona jedynie, decydowała o tych sprawach, nie stawiając przed nimi żadnych praktycznie barier). Ale to wiemy tylko my, czytelnicy bacznie śledzący losy naszego wy-brańca Misji. Przecież nawet oni, nasi wspaniali bohaterowie mogli się tego je-dynie domyślać. Mieszkańcy miasta Keest natomiast, nie mieli o tym wszystkim zielonego nawet pojęcia, natomiast sprawa zakupu domu przez bogaczy Vincentów (bo tak ich przecież tu widziano) stała się wielką, lokalną sensacją, a ci co byli potencjalnymi kupcami, byli dla nich poza wszelką wątpliwością ludźmi bardzo, majętnymi. Bo Vincentowie byli w Keest ludźmi bardzo bogatymi, a nawet w tym miasteczku z wszystkich innych najbogatszymi. Prawdę mówiąc, to spodziewano się w Keest raczej, iż Vincentowie kupią coś zupełnie innego, o wiele bardziej nowoczesnego. Przecież ten dom, który ostatecznie został przez nich wybrany, pozbawiony był praktycznie wszystkich nowinek technologicznych. A jednak oni ku ogólnemu zaskoczeniu wybrali właśnie ten dom, kierując się w swoim wyborze przede wszystkim kryteriami estetycznymi. Dla praktycznych z zasady mieszkańców Keest, bardzo podatnych prawdopodobnie w ogromnej większości, na naszeptywania wszelkiej maści mass-mediów, konsumentów telewizji i gazet, wybór jaki dokonali owi ewidentni dla nich bogacze, (no bo stan ich bankowego konta, był czymś poza wszelką dyskusją, przecież ci najbardziej tym zainteresowani wykorzystując swoje w tym możliwości, sprawdzili je, wyzbywając się przy tym wszelkich wątpliwości) był czymś bardzo dla nich zaskakującym. Wtedy to w właśnie małżeństwo Vincentów po raz pierwszy, dokonało czegoś, co nie mieściło się w ogólnie przyjętych konwencjach, będących normą obyczajową Keest. Później co prawda wielokrotnie, Vincentowie robili rzeczy, z zasady sprzeczne z tym, do czego mieszkańcy miasteczka byli przyzwyczajeni. Ale to było już znacznie później, kiedy to Vincentowie uzyskali status osób po-za wszelką krytyką. Dlatego też, po jakimś czasie dziwactwa Vincentów stały się czymś, co nikogo już nie dziwiło. Taka była już ich cecha im tylko właściwa i z natury rzeczy im przynależ-na. Nie zaszkodziło to jednak ich reputacji w miasteczku, nawet w najmniejszym stopniu, wszystko bowiem absolutnie wyjaśniały, posiadane przez nich pieniądze, a właściwie ich bardzo dużo pieniędzy. Wszakże bogacze mają prawo i możliwości realizacji wszystkiego, co im tylko przyjdzie do głowy. No a jeśli stać ich na finansowanie tych swoich dziwactw i ekstrawagancji, to już pozostaje tylko wyłącznie ich prywatną sprawą. Taka właśnie była filozofia obywateli Keest, a przynajmniej tych, którzy decydowali o tym wszystkim, co się w mieście działo. Przecież miasteczko Keest, w niczym w zasadzie nie różniło się, od całego mnóstwa innych podobnych mu miejscowości. Tak było wtedy, kiedy Danusia i Henryk wybierali obiekt, właściwy dla ich życiowych planów. Wówczas ten dom podobał im się na tyle, że zdecydowali, iż to właśnie on będzie tym jaki jest odpowiedni dla ich celów i zamierzeń. Jednakże już wkrótce, niedługo po ich w nim zamieszkaniu, ich stosunek do niego był nieporównanie bardziej powściągliwy, aniżeli zachwyt ich syna. Niebawem też zaczęli odwiedzać ich pierwsi goście. Niemalże natychmiast po zasiedleniu, rozpoczęły się zwykłe w takich razach wizyty sąsiedzkie, celem zawarcia bliższej z nimi znajomości. Naturalnie nasi bohaterowie doskonale zdawali sobie sprawę iż tak właśnie być musi. Trochę się tego nawet oba-wiali, ale zdawali sobie sprawę z tego, iż jest to absolutnie nieuchronne i nie da się tego uniknąć. Początkowo byli to głównie przedstawiciele miasteczkowych elit. Wszak-że Vincentowie byli ludźmi bardzo bogatymi, a nawet tu w Keest najbogatszy-mi. Szybko jednak, rodzaj wizytujących ich gości, bardzo się rozszerzył. Przy-chodzili do nich również sąsiedzi bliżsi i dalsi, w tym także przedstawiciele różnych, tak zwanych społecznych organizacji. Ci ostatni odwiedzali Vincentów w nieco innym celu. Chcieli w ich oso-bach zdobyć sobie nowych adeptów, obficie sypiących groszem, na ich nazwij-my to tak, działalność dla dobra społeczności Keest, bo oni tak właśnie to nazywali. Myślę, że nie popełnię chyba błędu jeśli założę, że szczególnie własne dobro budzi tu zwykle największą troskę, owych „społeczników”. Nie brakowało też najprzeróżniejszych naciągaczy, w rodzaju przedstawicieli tak zwanych fundacji, zwykle szybko fundujących sobie własne majątki, ale tych pozbywano się szybko i bez zbędnych ceregieli. W jakiś czas po zamieszkaniu przez nich w Keest, gdy ich pierwsze kontakty z wieloma mieszkańcami miasteczka zostały już na dobre utrwalone, znajomości zawarte, a oni sami zostali wpisani na listę najbardziej szanowanych rodzin, zgodnie z miejscowym zwyczajem, państwo Vincentowie wydali przyjęcie zapoznawcze, na które byli zaproszeni wszyscy bez wyjątku, liczący się w mieście obywatele, nie wyłączając rzecz oczywista tak burmistrza, jak i sekretarza miasta. To było naprawdę niezwykle huczne przyjęcie na którego urządzenie i przeprowadzenie, jego gospodarze nie pożałowali grosza, gdzie nic i niczego nie brakowało. Wyszukanego jedzenia było pod dostatkiem, a wszelkie alkohole takie jak piwo, wino i wódka, lały się dosłownie strumieniami. Orkiestry przy-grywającej do tańca, użyczył sam burmistrz miasta, delegując w tym celu na przyjęcie Państwa Kolwangów, oficjalną orkiestrę miejską. Atrakcji nie brakowało. Była i loteria fantowa, jakże by inaczej na fundusz dla ubogich, a także inne podobne dyrdymały, prowadzone jednak zgodnie normalną tutaj rutyną, przez wymienione już organizacje społeczne. Był także tradycyjny pokaz ogni sztucznych, tym razem wyjątkowo wprost okazały. Długo jeszcze po tym, kiedy Vincentowie opuścili już miasto, wspominano ten wspaniały pokaz. Bawiono się tak dobrze, że lubiący wypić burmistrz miasta spił się jak wieprz nie przymierzając, po czym zsikał we własne spodnie, a w końcu zwalił się w krzaki, gdzie głośno chrapiąc uciął sobie drzemkę. Zanim to jednak uczynił, ze trzy razy wypił z Henrykiem bruderszaft, w tym za pierwszym razem, był nawet prawie trzeźwy. Zrozumiałym jest chyba dla wszystkich, że w tej pełnej naturalności i swobody zabawie, nie mogło zabraknąć awansów dla pięknej pani Vincent. Inna sprawa, że Danusia chcąc nie chcąc sama się do tego walnie przyczyniła, będąc dzisiaj po prostu olśniewającą i budząc niekłamany zachwyt wszystkich obecnych tu mężczyzn, oraz kiepsko ukrywaną zazdrość także wszystkich, tu obecnych kobiet. Było to o tyle łatwe do zrozumienia, jako że przy niej, wszystkie dotychczasowe małomiasteczkowe królowe piękności, wyglądały jak wypisz wymaluj szare, zmokłe kury. Burmistrz który początkowo, tylko obcałowywał ręce Danusi po których to zabiegach, wycierała je ona sobie bardzo starannie, gdy sobie nieco więcej popił rozochocił się na tyle, że nabrał nawet ochoty na skradzenie całusa „Pięknej Pani Vincent”. Zupełnie przy tym nie przeszkadzała mu obecność jego małżonki, koszmarnie ubranej kobiety, o nader obfitych kształtach, która dla kontra-stu z mężem, zagustowała w lekkim zresztą nadmiarze, w towarzystwie Henry-ka, aczkolwiek nic nam nie wiadomo, czy ona też próbowała mu skraść, no tego tam... całusa, no właśnie. Danusia, którą natręctwo bogatego, podchmielonego chama, (choć jak się później okazało, wcale nie najgorszego człowieka) zaczęło już nie na żarty złościć, już zbierała się do dania mu decydującej odprawy. Na szczęście jednak do tego nie doszło, jako że wówczas zaistniał, opisany już wcześniej przypadek z krzakami, z których to tego, wielce szacownego gościa, wkrótce po jego zlokalizowaniu wyciągnięto i zaprowadzono do jednego z pokojów na górze domu, mijając jednak ad hoc urządzoną wytrzeźwialnię, w postawionym w ogrodzie dużym namiocie, dla gości nieco mniej dystyngowanych. Na tym jednak tego wieczora zaloty do Pięknej Pani Vincent, wcale się nie zakończyły, gdyż gdy tylko sekretarz miasta zorientował się, że jego pryncypał wypadł z gry, już niebawem sam zaczął niczym sęp krążyć wokół Danusi, stosując jednak w swoich samczych zabiegach, zupełnie inną taktykę. Tam gdzie jego zwierzchnik pchał się bezpośrednio z łapami, inteligentniejszy i o wiele bardziej finezyjny sekretarz, zgłębiał i przygotował dla swojego przyszłe-go podboju grunt, uroczą zapewne w swoim mniemaniu gawędą. Trochę jedynie co prawda monotematyczną, jako że tym co go najbardziej i chyba jedynie na-prawdę interesowało była miłość. Miłość rzecz oczywista w jej najbardziej konkretnym, fizycznym aspekcie. Wkładając w to wiele starań i trudu, pan sekretarz miasta próbował prze-konać Danusię, usilnie przy tym starając się zdobyć jej potwierdzenie, że wszyscy naprawdę inteligentni ludzie, do których rzecz oczywista zaliczał i siebie i swoją uroczą rozmówczynię, muszą być jak najdalej od wszelkiej pruderii, po czym przekonany widocznie całkowicie, o nieuchronnej skuteczności swoich zabiegów, zaczął się do niej przyciskać, próbując uchwycić jej dłoń, po czym niby to przypadkiem, usiłował chwycić ją za pierś. Tego już było Danusi zanadto i biedny sekretarz miasta Keest, tak jak się to zwykle mówi oberwał w mordę, że aż się zatoczył opierając się o ścianę, słysząc jeszcze na dodatek – „won bydlaku”. Nietrudno zrozumieć, że po tak do-bitnym stwierdzeniu niezgodności poglądów na sprawy pruderii nieszczęsny, sponiewierany sekretarz szybko się oddalił. No dobrze, ale co w tym czasie robił Henryk, dlaczego nie bronił swojej pięknej i tak bardzo dla wszystkich innych mężczyzn atrakcyjnej żony, przed inwazją pijanej i chutliwej tłuszczy. Odpowiedź na to pytanie nie jest bynajmniej prosta. Znamy przecież historię Henryka i wiemy, że w przeszłości w podobnych sytuacjach bezpośrednich zagrożeń, radził sobie zwykle, zupełnie nieźle i zwykle bardzo skutecznie. Czemu więc przypisać jego obecną bierność. Nie robił tego z dwóch powodów. Po pierwsze ponieważ doskonale wie-dział, że świetnie wygimnastykowana i silna fizycznie Danusia, sama świetnie poradzi sobie z amatorami jej cnoty. Po drugie zaś, sam musiał bronić się jak lew, przed przedstawicielkami miejscowej, tak zwanej płci pięknej, które również zapewniały go o swojej nowoczesności, a więc i braku wszelkiej pruderii, jak też rzecz oczywista, jakichkolwiek przesądów. Czy próbowały go one za coś chwytać, tego nie zauważyliśmy, ale niemniej nie jest to wcale wykluczone. On niestety jednak, nie mógł tak jak zrobiła to jego małżonka, lejąc sekretarza w mordę, dać natrętkom podobnej, równie skutecznej odprawy. W końcu przecież miał do czynienia z kobietami. On musiał bardziej pracować konceptem, a to jest zwykle nieporównanie trudniejsze. Ta noc, była dla obojga państwa Kolwangów wyjątkowo ciężka i długa, a zakusy na ich cnotę mnożyły się niczym króliki z szafy, niezapomnianego Lejzorka Rojtszwańca. Walka była trudna co prawda, niemniej oboje państwo Vin-cent, zwycięsko dotrwali do samego końca. Kiedy wreszcie nadszedł biały dzień i bal zaczął dogasać, okazało że obydwoje zdołali się jednak obronić, ku ogólnej rozpaczy miejscowych pożeraczy i pożeraczek serc. Bal ten kończył ich okres wstępny zamieszkiwania w Keest. Teraz wypadało rozpocząć tu normalne życie. Trochę dziwiło miejscowych, dlaczego tak majętni ludzie jak Vincentowie, najbogatsi w cały Keest, nie najęli sobie służby. Przecież wszyscy inni przedstawiciele miejscowych elit, taką służbę u siebie zatrudniali. Znajduje to jednak bardzo proste wyjaśnienie. Po pierwsze zupełnie nie było to w ich stylu, po drugie zaś, nie chcieli mieć w domu nikogo, kto by tu węszył i podpatrywał, a potem rozpowiadał na lewo i prawo wszystko to, co udało mu się wypatrzyć czy podsłuchać. Mały Vincent z początkiem września, poszedł do miejscowej szkoły, gdzie zdecydowanie brylował wiedzą pośród swoich rówieśników. Henryk i Danusia natomiast, starali się prowadzić normalne, spokojne i uregulowane życie, starannie unikając wszelkich zbędnych kontaktów, z ciekawskim i rozplotkowanym społeczeństwem Keest. Trochę co prawda było z tym kłopotów, bo bogaci, oryginalni i nieco tajemniczy Vincentowie, przyciągali miejscowych, jak nie przymierzając, płomień świec ćmy. W końcu ci ostatni jednak, widząc ich rezerwę i niechęć do głębszych i bliższych kontaktów, ku żalowi licznych wielbicieli i wielbicielek kobiecej i męskiej piękności, dali im nareszcie spokój i odtąd już traktowano ich jak bogatych dziwaków, a ponieważ wiadomo, że bo-gacze mają prawo nawet do swoich dziwactw zaprzestano więc, prześladowania ich swoją nachalnością. Zaczęło się wtedy dla rodziny Vincentów życie ciche i spokojne, pozbawione szczególnych atrakcji, ale też nie niosące zaskakujących zmian i zawirowań, mogących wytrącić ich egzystencję z jej normalnego spokojnego nurtu. Przez więcej niż pół roku Henryk odpoczywał i cieszył się tym, że nie musi nic robić, a zwłaszcza na nic się wspinać. Danusia również przystosowała się do takiego trybu życia, gdzie płynęło ono leniwie i spokojnie. Spędzali niemal cały czas razem, ciągle tego bezpośredniego ze sobą kontaktu, nie mając dosyć. Vincent chodził do normalnej publicznej szkoły, co też poniektórych w mieście bardzo dziwiło. No bo jak to, tacy bogacze i nie posłali swojego jedyne-go przecież dziecka, do jakiejś specjalnie kosztownej szkoły prywatnej. W mieście kręcono głowami, a ich opinia bogatych dziwaków, jeszcze bardziej się ugruntowała. Sam Vincent jednak, bardzo był ze swojej nowej szkoły zadowolony. Z natury spokojny i roztropny, doskonale czuł się w towarzystwie swoich rówieśników. Szybko zdobył tu wielu nowych przyjaciół, pochodzących z najprzeróżniejszych warstw społecznych, w tym także, a może nawet przede wszystkim, spośród tych najbiedniejszych. To właśnie głównie dzięki jego in-formacjom, Danusia i Henryk pomogli stanąć na nogi, kilku podupadłym, zubożałym rodzinom, co znowu stało się miejscową sensacją i powodem do wielu plotek i domysłów na ich temat.
Posted on: Wed, 04 Sep 2013 07:54:42 +0000

Recently Viewed Topics




© 2015