SZCZERZE POLECAM :) *** Mirosław G. - TopicsExpress



          

SZCZERZE POLECAM :) *** Mirosław G. Majewski ASYMETRIA (fragment powieści) KONSTANTY Kostek z trudem otwiera masywne drzwi, po czym prześlizguje się niczym piskorz, aby znaleźć się w środku, nim drzwi zatrzasną się za nim mocą naciągniętej podczas otwierania sprężyny. Bach! Trzasnęło, i teraz zupełnie nic nie widzi. Czeka aż oczy przyzwyczają się do półmroku Pod pachą ma trzy książki obłożone szarym papierem Powoli zaczyna rozpoznawać kształty... Za każdym razem dziwi się, dlaczego schody prowadzące do mieszczącej się na drugim piętrze biblioteki, i do służbowego mieszkania Kochańskich na poddaszu jest tak słabo oświetlone. Nie wie, że mieszkańcy Jeziorna kradną żarówki, i dlatego pan Kochański wkręca jedynie dwudziestki piątki, omijając przy tym półpiętra. Tymczasem Kostek oswaja półmrok. Ma w tym sporą wprawę. Jest przecież synem kłusownika. A to jedynie klaka schodowa, a nie ciemny bór pełen dzikiej zwierzyny i upiorów z przeszłości. Z drugiej strony mieści się kino, z tej biblioteka, oraz wspomniana służbówka. Budynek do końca wojny należał do Hitlerjugend. Może dlatego jest tak ponuro, tak straszno Mimo wszystko wzdryga się, tak, jakby czuł czyjąś obecność ale jest już na pierwszym piętrze. Za ściany dochodzą go dźwięki filmu Skarb, był na jego projekcji w zeszły wtorek ,i bardzo spodobał mu się ten gość, który umiał naśladować różne dźwięki. Ale oto i drugie piętro, otwiera drzwi, a ciepłe światło wylewa się z biblioteki i rozpływa w mroku klatki. Kostek odnosi wrażenie, że przechodzi do innego świata. – Dobry wieczór – wita się z panią Sznajderman, nauczycielką i bibliotekarką w jednym. Jest teraz w innym świecie. W cudownym świecie książek. W bibliotece, mimo onieśmielenia czuję się kimś innym. Kimś lepszym. O tej książce Kostek przeczytał w jakiejś młodzieżowej gazecie. Pani bibliotekarka była niezmiernie zdziwiona, kiedy zapytał właśnie o ten tytuł, a nie o kolejną pozycję Karola Maya. Kostek był dumny z siebie. Pani Sznajderman patrzyła teraz na niego inaczej. Z szacunkiem, być może podziwem. Ta powieść uczyniła go kimś szczególnym. Musiała zawierała w sobie jakąś magiczną moc. Jakiś dramat, cierpienie. Przynajmniej tak pisało w tej mądrej, młodzieżowej gazecie. Cierpienie młodego Wertera. Johann Wolfgang Goethe. – Johann Wolfgang Goethe – Kostek delektuje się nieznanym, dziwnie brzmiącym nazwiskiem. – Johann Wolfgang Goethe… W Jeziornie jakiś czas temu zamontowano lampy uliczne. Jest więc widno. Przyjemnie. Można cieszyć się czytaniem grubych liter na okładce. Potyka się o byle jak położoną płytę chodnikową. Rozgląda się wokół. Jest pusto… Ludzie w Jeziornie mają pełne ręce roboty w swoich obejściach. Chociaż część z nich zapewne siedzi w karczmie, którą za chwilę minie. Kostek ma nadzieję, że nie spotka wychodzącego z niej ojca. Może ojciec jest już w domu? Może tym razem jest trzeźwy? Ale kto go tam wie… – Johann Wolfgang Goethe! – Kostek wypowiada głośno to nazwisko. Zdaje sobie sprawę, że to ktoś ważny, co napawa go dumą. Jeszcze chwila i on, Kostek Jakimczuk będzie czytał powieść samego Johanna Wolfganga Goethego. Nagle wpada na kogoś! To Marta Sznajderman, córka bibliotekarki. – Jak leziesz baranie! Kostek nie odpowiada, nie przeprasza. Niczym zbity psiak ucieka z podkulonym ogonem. Czuje się jak wtedy w szkolnym wychodku, kiedy pan od wychowania fizycznego przyłapała go na onanizowaniu się. Teraz jest zdziwiony, wręcz przerażony, Jak ona tak mogła powiedzieć? Jak mogła? On przecież nie jest już onanizującym się prostakiem Kostkiem Jakimczukiem. Teraz ma książkę. Magiczną książkę! Przystaje. Ogląda się za dziewczyną. Tak bardzo pragnie pochwalić się książką. Tak bardzo pragnie od dziewczyny tego samego, niezmiernego zdziwienia jakie okazała jej matka. – Marta! – woła. Dziewczyna odmachuje ręką. Nie chce z nim rozmawiać, biegnie w stronę biblioteki. – Marta… – powtarza już ciszej. Marta… KARL – To ja zabiłem Kostka… – Słucham… – Marta poprawiła kosmyk włosów opadający jej na oczy. – Och! – nagle przypomniała sobie o czymś. – Zapomniałam umyć zęby… Co ty znów pleciesz kochanie? – odwróciła się do męża siedzącego na brzegu ich małżeńskiego łóżka. – Nie mogę z tym dłużej żyć! – spojrzał w jej ciemne, wręcz czarne oczy. – Poczekaj minutkę, pójdę tylko do łazienki. – westchnęła. – Tylko nie zasypiaj. Wyszła. Zniknęła. Tak, jakby w ogóle jej nie było. – Czy to się dzieje aby naprawdę? – westchnął Karl. Pomyślał, że teraz jest biblijnym Jakubem walczącym z aniołem. Tym razem nie odpuści! Chyba, że życie da mu kolejny raz w dupę… Jak zwykle… – Ciekawe czy Jakub walcząc z aniołem był już Żydem, czy został nim dopiero potem, kiedy okulał? – ubierał w słowa swoje myśli. – Zresztą to teraz bez znaczenia… Nieważne. Kostek… Żałował, że w ogóle zaczął ten temat. Miał nadzieję, że Marta puści to mimo uszu. Dobrze jest mieć nadzieję w takich sytuacjach. Otworzył szufladę nocnej szafki, pośród mnóstwa drobiazgów służących niewiadomo czemu, odszukał starą zapalniczkę Ronsona, i wciśniętą w kąt paczkę papierosów. Niby nie palił, ale zawsze trzymał coś na wszelki wypadek. Taki jak teraz. Wyszedł na balkon. – Tak, dobrze jest mieć nadzieję… – mruknął pod nosem. – Nawet w taką duszną noc jak ta… – dodał zaplatając słowa w papierosowym dymie. Po czym wtopił się w noc ze złotą zapalniczką Ronsona w dłoni. Spotkali się w wagonie restauracyjnym. Karl Gutmann i Zbyszek Nowakowski, świeżo upieczony magister ekonomi. Zbyszek wracał po wakacyjnym pobycie w Londynie. To była nagroda od ojca, mieszkającego tam od 1953 roku. Zbyszek miał zaledwie 13 lat, kiedy ojciec zostawił ich samych, czyli schorowaną matkę, i młodszego o sześć lata brata, Mateusza. Karl Gutmann wracał z wesela kolegi, który ożenił się z Niemką spod koszalińskiej wsi. – Można? – Karl wkładając do ust papierosa wskazał na zapalniczkę którą bawił się Zbyszek. – Proszę bardzo… – Dzięki… – Karl zaciągnął się głęboko.. Miał już odchodzić. – Słuchaj, mógłbyś mi postawić piwo, zostały mi same funty? Karl teraz przyjrzał się uważnie podróżnemu. Facet był w dobrze skrojonym, markowym garniturze, biała koszula, ciemny jedwabny krawat, i dobra woda kolońska wskazywały wyraźnie status społeczny właściciela pozłacanego Ronsona. – Wiem, że to głupie, ale może kupisz ode mnie tę zapalniczkę, a wtedy to ja tobie postawię browarka. – No, nie wiem. Ta zabawka zapewne kosztuje fortunę. – Jak dla ciebie, to pięć paczek, w Londynie mój stary dał za nią dziesięć razy tyle… Sorry, jestem Zbyszek. – Wyciągnął swoją dłoń. – Karol, a właściwie Karl. Pięć paczek to i tak sporo kasy jak dla mnie, poza tym wracam z wesela, więc sam wiesz, jestem spłukany. Ale piwko ci postawię. Nie ma sprawy. – Super, dzięki… Karl otworzył portfel szukając odpowiedniego nominału. – Sorry stary, ale widzę, że masz pięć paczek. To okazja. Spójrz ma bitą próbę Au 750! – Nie mogę… – No dobra cztery paczki, taniej nie puszczę, to i tak prawie darmo. – Co ci tak zależy na sprzedaniu!? – Karl był już lekko zdegustowany nachalnością tego podróżnego. – To od ojca… A z niego był kawał skurwysyna! Niech to szlag… Nie namawiam, ale postaw mi wreszcie tego browca. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki plik funtów ściśniętych czerwoną recepturką. – Muszę to opchać jakiemuś konikowi, a gdzie ja znajdę cinkciarza w Jeziornie? – Gdzie? – W Jeziornie. Słyszałeś? – Jestem z Jeziorna. – Pierdolisz! – Serio. – To na pewno znasz fabrykę produkującą akcesoria meblowe? – Pracuję tam. – No to super, mam pomagać dyrektorowi do spraw ekonomicznych… No dobra… Masz tę zapalniczkę gratis, ale ani pary z gęby o Londynie i tych funtach, ok? – W dupę ją sobie wsadź. Powiedziałem, że idę po piwo. To idę… Dobroczyńca pieprzony – pomyślał o Zbyszku. Po chwili był z powrotem z czterema butelkami. – Widzę, że jesteś przezorny. – Raczej praktyczny, po co mam dwa razy chodzić?! – Przepraszam cię, jeśli cię czymkolwiek uraziłem, ale proszę, weź tą zapalniczkę w prezencie… Co? Karl otworzył butelki, podsunął jedną Zbyszkowi. – Zdrówko! Zbyszek podsunął zapalniczkę. – Nie chcę jej, tak, jak nie chcę znać mojego ojca. No to za nasze spotkanie! Stuknęli się butelkami. – Co ty tak, z twoim ojcem? – Zostawił nas, kiedy był najbardziej potrzebny. Bastard! – Nie on pierwszy, nie ostatni. Zbyszek nachylił się nad uchem Karla. – Poza tym był pierdolonym ubekiem. Ma krew na swoich rękach. – A niby dlaczego ja miałbym chcieć zapalniczkę od ubeka, który ma krew na rękach? – Ty ją masz ode mnie, a to różnica. No dobra już, nie protestuj, widzę przecież jak ci się oczy świecą. Jest twoja. Tylko pożycz mi z dwie stówki, jak upłynnię funty, to ci oddam, co? Karl wyciągnął dwa banknoty po sto złoty. – Nie musisz mi oddawać. – Nie muszę, ale chcę. Trochę za ciepłe te piwo, nie uważasz? – Ale przynajmniej to piwo. W Jeziornie będziesz pił niepasteryzowane szczyny z naszej rozlewni. – A wracając do mojego starego, poza tym, że był łajdakiem, był też Żydem. Nazywał się Salomon Urbach, potem zmienił nazwisko na Nowakowski. – W takim razie, ty też jesteś Żydem! – Ha! Dzięki Bogu mam grupę krwi po mojej matce, a ona jest Mołdawianką. – Mołdawianką? – Właśnie! – Myślisz, że Mołdawianka nie mogła być Żydówką? Zbyszek spojrzał badawczo na Karla. – Nie lubisz Żydów, co? – Raczej to oni nie lubią mnie. Zresztą, powiedz sam, kto lubi Niemców? Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Makary wysiadł. Rozejrzał się wokół zdziwiony miejscem w którym się znalazł. Zaczął powoli oswajać obcy mu krajobraz. W końcu ruszył przed siebie. Z trudem pokonał strome schody kładki rzuconej nad torami, by znaleźć się na drodze prowadzącej do domu. W domu czeka na niego niedokończona powieść. Tak, zna to miasto. Ale dlaczego jest tak ciemno, smoliście, klejąco? Dlaczego nogi grzęzną mu w mrocznej breji snu, a drogi nigdzie nie prowadzą, pętlą się w gordyjskie węzły? Na pierwszy rzut oka błąkających się po Olkuszu przechodniów idzie sam… Ale obok niego, a ściśle mówiąc w nim, szedł także Kostek Jakimczuk, Karol Gutmann i Marta Sznajderman. Zbyszek Nowakowski został w pociągu. Pojechał dalej… Przechodzący obok ksiądz, nie wiadomo jakim impulsem kierowany ukłonił się Makaremu tradycyjnym: – Szczęść Boże Karl. Czy nadal korespondujesz z księdzem Erykiem? – Cześć… – odpowiedział Makary, nie rozumiejąc do końca zaistniałej sytuacji. Ksiądz zagubił się w zdziwieniu… Była jesień, ale taka jakaś inna, tajemna. – Odprowadź mnie do domu – poprosił Makary. – Sam chyba nie dojdę. I jesień odprowadziła Makarego jak swego… Biorąc pod uwagę wiek, od dawna należał do niej. W domu, przytulony do lampy naftowej, czekał na niego Kostek Jakimczuk. – Co czytasz? – zapytał Makary. Kostek podniósł wzrok. Wyprężył się, uśmiechnął. – Cierpienie młodego Wertera – zamilkł na chwilę, po czym dokończył z dumą – Goethego! – Goethego… – powtórzył Karl. Czuł, że coś jest nie tak, ze brakuje jakiegoś ogniwa… Dymu z komina. Nie widziałeś Zbyszka? Kostek był w innym świecie. Był to świat przepełniony niezdefiniowanym cierpieniem. – Konstanty! – Tak? – Kostek nie odrywał wzroku od lektury. – Nie wiesz co się dzieje ze Zbyszkiem Nowakowskim? – Jakim Zbyszkiem? – Pierwszym mężem Marty. – Nic się nie dzieje. Jedzie na mój pogrzeb… KONFRONTACJA Kostek dorastał we wsi Jeziorno. A właściwie koloni, którą Jezioranie nazywali „Małą Rosją”. Mieszkańcy „Małej Rosji” mówili śpiewnym j akcentem, i byli raczej hermetyczną społecznością. Ojciec Kostka pracował jako kierowca, woził tatrą ścięte drzewa z lasu na składnice ciągnącą się wzdłuż torów kolejowych tuż za Jeziornem. Poza tym był kłusownikiem, jego wnyki i sidła były prawdziwymi majstersztykami kłusowniczego fachu. Kostek miał kompleksy. Czul się obywatelem gorszej kategorii. Najbardziej irytowali go autochtoni, czyli Niemcy, którzy pozostali w swoich domach po wojnie. Kostek nienawidził Niemców całym swoim jestestwem, nienawidził też Żydów. Wyjątkiem była Marta Sznajderman w której się podkochiwał. Kilka dni temu wypożyczył z miejskiej biblioteki Cierpienia młodego Wertera, Goethe, go. Wcześniej czytał jedynie przygodowe powieści Karola Maya. Karol May był dobrym Niemcem, w przeciwieństwie do Karola Gutmanna, którego ojciec był gestapowcem. Przynajmniej tak mówiona w „Małej Rosji”. Prawdę mówiąc Kostek chciał być Niemce, wtedy mógłby wyjechać do NRF. Ale nie był. Był półsierotą, którego ojciec kłusował w otaczających Jeziorna lasach. – Karol! – No? – I jak? – Co jak? – Nie świruj… Idziesz na zabawę? Karl wyłączył maszynę. Wytarł pakułami smar z dłoni i podszedł do umywalki Po chwili namysłu odkręcił ebonitowy kurek mosiężnego kranu. W rurach najpierw coś zacharczało, potem plunęło brunatną mazią, ale już po chwili pojawiła się czysta woda. – Idziesz? – A, bo ja wiem… – nabierając z puszki pastę BHP do mycia rąk, zastanawiał się, co odpowiedzieć. Prawdę mówiąc nie miał z kim iść na zabawę. Nie miał jeszcze dziewczyny. Polki go ignorowały, a Niemki były jakieś takie… ortodoksyjne.. – Raczej nie – spojrzał na zegar. 12.43. W sobotę pracowali tylko do 13.00 I to na pół obrotach. – Jak tam sobie chcesz. – Ty idziesz? – wytarł dłonie w nie pierwszej świeżości ręcznik. – Idę z Martą. Marta… Boże, Marta! Marta podobała się wszystkim chłopakom. Była tak bardzo podobna do Sophii Lorenz. Miała niezwykłe powodzenie. Karl podkochiwał się w niej odkąd tylko pojawiła się w Jeziornie. Jej matka przyjechała aż z Białegostoku, aby zostać kierownikiem szkoły we wsi. To było latem 1958. Marta szybko zakochała się w tej okolicy. A okolica jeszcze szybciej zakochała się w Marcie. I nie było w tym nic dziwnego. – Staszek… – ??? – Nie, nic! – Karol machnął ręką. Weszli do szatni. – No co? – Staszek otworzył metalową szafkę, i nie patrząc na kolegę zaczął się przebierać. – Kochasz Martę? – Co ci odpierdoliło?!... E! – uśmiechnął się z powodu nagłego oświecenia– Karol… Ty?! – Co ja? – Karol przerwał, aby ściągnąć robocze spodnie. Dzięki temu zyskał trochę na czasie.– Zwyczajnie podoba mi się i tyle…, Co ja? – Karl! – usłyszeli głos Kostka z drugiej strony rzędu szafek.– Marta do Żydówka. Lubisz Żydówki Karl? Staszek złapał za ramię przyjaciela, próbując zmienić bieg wydarzeń. – Daj spokój, to idiota. Ostatnia bójka pomiędzy Karlem a Kostkiem została nierozstrzygnięta. I wszyscy czekali na okazję, aby to wreszcie, raz na zawsze rozstrzygnąć.. Teraz była dobra okazja. – A ty się kurwa, nie wtrącaj ćwoku jeden! – Kostek, jakiś taki rozwarstwiony, pojawił się w ich rzędzie. – W porządku! – Postanowił Karl. – Dziś na zabawie. – No i bardzo dobrze ty szwabska gnido. To będzie twoja ostania zabawa! To co? Hajhitla! – zasalutował tupiąc obcasami, po czym splunął i wyszedł z szatni. – A więc jednak będziesz na zabawie – zauważył słusznie, ale jakoś tak smutno Staszek. Karl zamknął na kłódkę swoją szafkę. Nie odpowiedział koledze. Myślał o Gerardzie, swoim bracie, który w zeszłym roku wyjechał do NRF. W takich chwilach jak ta, żałował, że nie pojechał z bratem. Ale, od kiedy uświadomił sobie, że zaczyna myśleć po polsku a nie po niemiecku, coraz bardziej czuł się Polakiem. Ale kogo to obchodziło? Kogo to kurwa obchodziło?! Nikogo to nie obchodzi Karl. Jesteś pierdolonym Niemcem Karl. Rozumiesz? Pierdolonym Szwabem Karl! Oto, kim jesteś! – Chodźmy.– Rzekł w końcu. Staszek, jakby wiedząc, co się dzieje w środku Karla podsunął mu papierosa. – Pal! Zapalili i ruszyli w stronę wyjściowej bramy fabryki. Wycie syreny na dachu remizy oznajmiło właśnie godzinę 13.00.
Posted on: Sun, 29 Sep 2013 15:24:50 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015