Trzeciego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do Quiberon. Z - TopicsExpress



          

Trzeciego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do Quiberon. Z Vannes do Quiberon jedzie się koleją z przesiadką w Auray. Do Auray suną zwykłe, lokalne pociągi, z Auray – wakacyjne składy, wewnątrz których obowiązuje radosna blaza, hałas i miłość. Za współpasażerów mieliśmy więc urlopowane rodziny z całego świata, pary jak i my i mniejsze i większe grupki francuskiej młodzieży płci obojga, rozentuzjazmowanej, głośnej, ruchliwej, demonstracyjnie pięknej, bo przecież nie ma nic piękniejszego ponad osiemnastoletnią dziewczynę czy chłopca na kontrolowanym gigancie, zwichrzone fryzury, ciała noszące piętna rozlicznych pieszczot i przygód, śmiech zastępujący język, drętwą mowę dojrzałych i śmiertelnych. Było przyjemnie, leniwie. Mijaliśmy lilipucie stacje o nazwach jak zaklęcia, o nazwach wprost z katalogu ekskluzywnych dań i prezerwatyw, wydmy, białe domki, pejzaże w zieleni i podbiegłym ołowiem błękicie, gdyż w ten wtorek pogoda ciągle gryzła się z niepogodą, zimny półmrok z ciepłem. Quiberon – ładne nadmorskie miasteczko z wszelkimi tego konsekwencjami natury estetycznej i ludzkiej. Ciągi sklepów, restauracji, hoteli, bulwary i szerokie plaże. Na ulicach lansują się zamiejscowe piękności, promenują blade małżeństwa z Anglii, ci hodowcy piegowatych cocker spanieli i kanciastego akcentu, przetaczają się konwoje wycieczek zorganizowanych, promy regularnie wydalają ubrane ssaki i auta, dokoła trwają igrzyska kulinarno-pamiątkarskie, jest rojno, gwarno. Darowaliśmy sobie kąpiel, odbiliśmy w bok. Parę rezydencji, chateau jakiegoś milionera, narastająca cisza, ścieżka wijąca się pośród traw, klify, idealne wczesne popołudnie, nikogo. Pomiędzy oceaniczną tonią a nami – skaliste nadbrzeże. Wstąpiliśmy. Po kilkunastu metrach Małgosia zdecydowała, że jednak zostanie w tyle i odda się obfotografowywaniu martwych skorupiaków, krabów, ofiar silnego przyboju. Ja – parłem dalej. To było jak ze słonecznikiem albo z butelką dobrego alkoholu – gdy zacząłem, nie mogłem już przestać. Jeszcze kawałek, i jeszcze, i kolejny. Ten uskok, tamto spiętrzenie. Na początku nie oczekiwałem nazbyt wiele: dojść tu, może tam. Lecz nagle zorientowałem się, że oto mój rekreacyjny wypad nabrał znamion i powagi wyprawy, zyskał kierunek i wyraźny cel. Stał się nim ogromny głaz – gigantyczna skała na skraju, poza którą otwierała się hucząca otchłań Atlantyku. Przyciągał niczym magnes – niczym wyprzedaż w Media Markt. Szedłem więc, sprytnie omijałem zdradliwe wnęki, śliskie powierzchnie, przeskakiwałem dziury, w których bulgotały bełty, odważnymi szarżami brałem niebezpieczne wybrzuszenia, opierałem się wiatrom uderzającym z prawa i lewa, przecierałem mokre od słonego pyłu okulary i twarz. Odbijałem sobie w ten sposób te ostatnie tygodnie i miesiące spędzone w fotelu przed laptopem, na balkonie, w książkach. Pokonywałem własne słabości i lęki, uruchamiałem ponadprzeciętną energię, o której istnieniu nie miałem dotąd pojęcia. Powiem więcej – nie maszerowałem i nie zdobywałem tylko w swoim imieniu: byłem ambasadorem wszystkich białych, polskojęzycznych mężczyzn przed 40, z których kapitalizm zrobił larwy, wylęknionych nosicieli chorób, frajerów. Chłopaki, nie jest z nami tak źle, żyjemy, wdzieramy się w dzicz! Wreszcie – finisz, Nanga Parbat wzięta. Biło mi serce, falował oddech. Rozejrzałem się. Niekiepski widok, naprawdę. Czułem się jakbym ujeżdżał wieloryba, jakbym go właśnie ujarzmił. W istocie waliło tutaj srogo tranem a spieniona woda wystrzeliwała co i rusz w górę ze szczelin i padała z ogłuszającym plaskiem. Przyszli mi na myśli ci, którzy dotarłszy do kresu fizycznych możliwości, na rubieże natury i świata, nie zawahali się przed uczynieniem kroku naprzód, by zbadać i to, co obce i nieludzkie. Livingstone, Kukuczka, Ron Jeremy, takie osoby. Ostrożnie zszedłem, lecz zostałem w pobliżu, bo chciałem jeszcze przez chwilę napawać się swoim wyczynem i tym miejscem. Satysfakcjonujący ból mięśni, szum nasrożonego oceanu, któremu odebrano jedną z tajemnic. Absolut. Kurwa, nirwana. Wtem otarła się o mnie drobna postać, cień postaci. Spojrzałem: to była ona, moja mała nemezis. Na oko – 7-8-latka, Mulatka z upiętymi włosami, dziewczynka w niebieskiej, letniej sukience, która z wystawionym językiem i lśniącym wzrokiem starała się powtórzyć moje tytaniczne osiągnięcie. Powtórzyła. Pomachała z kolosa do swojej młodszej siostry i okrzykiem zachęciła ją do natężenia wysiłków. Wkrótce obie nawoływały ze szczytu. Wołały swojego dziadka, z którym się minąłem – zażywny, emerytowany jegomość, gruby knot galijskiego wąsa pod nosem, wygasła fajka między zębami. Tuż po nim uśmiechnęła się do mnie perłowym, protetycznym uśmiechem jego żona, ich babcia. Zatrzymała się na krótki odpoczynek. Minąłem i ją. Ona akurat dziarsko ruszyła przed siebie. Nie odwróciłem się, nie mogłem.
Posted on: Sun, 11 Aug 2013 19:03:44 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015